Выбрать главу

Łumski, stojący z boku, uśmiechnął się ironicznie.

— A czego się pan uśmiecha, można wiedzieć? — spytała Marta.

— A czy nie wolno się uśmiechać?

— Och, wolno, tylko lepiej zarzut wyjawić, niż go zawijać w uśmiech jadowity, jak pieprz turecki w bibułkę.

— Ja się uśmiecham, gdy słyszę, jak ojciec pani pokłada ufność w naszej szlachcie… W naszej szlachcie!

— „Ufaj córko…” — rzekł z uśmiechem Bodzanta. — Ale chodźmy zwiedzić szpital, a potem folwarki.

— Z ochotą…

— Wszędzie pan zobaczy tę samą utopię… — mówił Łumski, mierząc Malinowskiego wilczymi oczami. — Musi to jednak być pewna sensacja: widzieć na własne oczy utopię.

— O, tak! Każde dziwowisko jest ciekawe. Gdyby, na przykład, dane było komu widzieć wieżę Eiffel zbudowaną na podstawie, która na pewno trzaśnie i nie tylko sprowadzi ruinę wieży, ale może zatłuc wielu nieopatrznych…

— Jeżeli jednak zbyt długo czekać na walenie się wieży, to i ciekawość może się wyczerpać.

— Daj Boże, żeby trzeba było czekać zbyt długo!

Zwrócił się do Bodzanty i rzekł:

— Tak, pozazdrościć szanownemu panu! Takie dobra, takie dobra! Wyznaję, że nigdy bym się na to nie zdobył! Oddać wszystko ludziom nieznanym, a może właśnie próżniakom, może na marne? Pracowity ręce sobie pourabia, a próżniak będzie siedział i oszukiwał. Przecie tak zawsze na świecie było, jest i będzie. A próżniak pierwszy stanie do zysków. Cóż wtedy? Czy aby panowie nie cofną się wówczas do przymusu?

— Do kańczuga za cholewą? Cóż, kiedy my mamy środek. Zysków u nas nie ma. Zyski idą na szkoły i szpitale…

— Ale był przecie ten Wierzba, który powiedział, że nie będzie robił, póki mu nie dadzą takich butów, jakie mu się spodobały… — wtrąciła Marta.

— A był, i nawet jest… — powiedział Łumski. — Ale mu już te kaprysy wywietrzały z głowy, gdy mu gmina zaproponowała, żeby szedł, gdzie go buty poniosą…

— Więc pan wszystko oddał, cały majątek? — spytał nagle Malinowski. — To ciekawe!

— Niestety — odrzekł Bodzanta powoli, ze spuszczonymi oczami — niestety, nie cały majątek oddałem…

— A więc są jeszcze węzły… które pana łączą z „burżuazją i wyzyskiwaczami”.

— Tak, są jeszcze takie węzły… — rzekł Bodzanta. — Zostawiłem dwadzieścia kilka tysięcy rubli, które są zapisane jako własność prywatna mojej córki. Pobieram od nich procent.

— Procent… Więc „wejście w lud” i tak dalej?…

— Tak, tak. Postąpiłem jak gracz, który ciska pieniądze w Monte-Carlo, albo jak człowiek, który się wdał w amerykański pojedynek. Wszak są ludzie, którzy majątki tracą w taki lub inny sposób. Otóż ja powinienem być poczytywany i sam się uważam za bankruta czy za złego gracza. Przegrałem mój ojcowski majątek. Oto wszystko. Ale mam córkę…

Marta siedziała na poręczy mostu, spalona od wstydu, w pąsach, nieszczęśliwa, gryząca wargi, żeby nie wybuchnąć płaczem, Łumski poświstywał od niechcenia.

Vulgus est caecum[206]… — mówił Bodzanta sekretnie do Malinowskiego, pokornie, jakoś zarazem chytrze i tajemniczo. — Gdyby z nagła umarł i wśród otaczającego świata ta cała impreza nie znalazła uznania, gdyby cały lud jakoś zbuntowano fałszywymi wieściami, które w Polsce tak łatwo siać — a siewców dużo! — gdyby ją… — wycedził przez zęby — wygnano z tej dziedziny, a do innej nie chciano przyjąć, gdyby względem niej zastosowano tak ulubioną ścierwa polskiego broń — bojkot — bojkot pracy, bojkot ciała, bojkot znużonej głowy i znużonej duszy… Już ja w Polsce widziałem bojkoty i wiem, co mogą uczynić z człowiekiem poczciwe nasze szuje… Gdyby musiała umierać z głodu a w rozpaczy pod cudzym płotem… Widzi pan… bałem się…

— Więc pan przypuszcza… — mówił Łumski ze swym nieodzownym uśmiechem — że lud, który pan osadził na rolach, mógłby wygnać pannę Martę?…

— Wszystko należy na świecie przypuszczać… — odrzekł Bodzanta, zbliżając swoją twarz do jego twarzy i patrząc mu w oczy. — Widziałem już takie w Polsce zjawiska, jakich istnienia pan nawet w wyobraźni nie przypuszczasz, od których wspomnienia włosy bieleją. Vulgus est caecum. To jest słowo nadzwyczajnie mądre. Wytrzymało próbę czasów.

— Toż mówiłem… — wtrącił wesoło Malinowski.

— Nie, pan nie to mówił. Wytężajmy siły, żeby przekonać lud, zniszczyć jego ciemnotę, ale szarpajmy na sztuki nikczemność renciarzy! Co do mnie, wszystko co robię, robię ze świadomej obawy. Staram się zabiec losowi drogę, jeżeli można tak powiedzieć, przebłagać ludzi, żeby mojemu dziecku nie wyrządzili krzywdy. Może, gdy odejdę, wspomną… Ozwie się w nich to martwe wieko dobra. Utworzyłem, wie pan, ogrody… Pojmuje pan… rodzaj domu ucieczki dla tych dziewcząt. Chcę moją córkę zbliżyć twarzą w twarz z tym, co bywa z kobietą. Chcę tym widokiem jej serce zastalić, oderwać od złego, porwać ku dobru. Bo niewiadomość… Ale chcę to zrobić tak, żebym to nie ja sztucznie zrobił, lecz żeby to jej serce świadomie wykonało. Czy to dobrze, panie, czy to dobrze? Bo samo dobro człowiekowi nie starczy. Częstokroć złe prowadzi do dobra. Skoro się wie, to się może, a skoro się miłuje, to się stwarza. Czy nie tak? Patrz pan… Świat cały naginam do tego, żeby moje dziecko uchronić ode złego… cha-cha! A ludzie mówią i piszą, że ja to z nadmiaru miłości bliźniego… cha-cha!… Tak wielkie jest w nas oszustwo, kłamstwo przyschnięte jak spalona skóra… I sam nie mam odwagi powiedzieć, wyznać… Łżę, przybieram pozy, mówię jak kaznodzieja. Wiedział do stary Pascal… „Nous travaillons incessamment à embellir et à conserver cet être imaginaire et nous négligeons le véritable[207]”.

*

Ewa wróciła do swego pierwotnego fachu: została buchalterką zakładów na Majdanie. Miała w budynku administracyjnym oddzielny pokoik z oknem wychodzącym na ogrody, miała biurko, nad nim telefon, który jej nieustannie sygnalizował najrozmaitsze do zaciągnięcia pozycje. Wciąż rozlegał się dzwonek z zawiadomieniem, ile wydojono mleka, ile się blach wydaje do szpitalów i kuchni, ile odchodzi do Kielc, ile na centryfugach wyrobiono cegieł masła, ile i jakich jarzyn odchodzi do sklepów itd. W tej izbie zbiegały się niejako nerwy pracującej góry.

Ewa była szczęśliwa. Prowadziła księgi z pietyzmem i taką starannością, że aż usiłowania jej sięgały granic przesady. Niektóre księgi wykombinowała sama i poczęła prowadzić na własne ryzyko. Udoskonalała rachunki i postawiła je tak znakomicie, że zyskała pochwałę surowego zarządu i oklaski walnego zgromadzenia. Ale największą satysfakcją była dla niej rozkosz wewnętrzna.

Ta praca nowa w przedziwny sposób złączyła się z dawną pracą w biurze kolei. Jak dwie siostry miłujące, te dwie prace stanęły obok niej z prawej i z lewej strony. Położyły na głowie jej ręce ukojenia. Przyszło ciche zapomnienie. Lekka mgła kryła minione rzeczy i straszny sen, ukryty w ich zgiełku, już ukazała się możliwość, że góra żywota, Skała Tarpejska między jedną a drugą spłaszczy się i zginie. Nadejdzie zapomnienie tak głębokie jak noc głuchosenna. Z tamtego świata nie będzie można nic sobie przypomnieć — ani twarzy, ani imion, ani miejsc, ani zdarzeń, ani żadnej rzeczy, które były, ani żadnego dnia z tamtych dni. Nikogo i nic! Praca tarciem nieustającym wyszoruje do cna zgrubienia i rysy pamięci. Napełni się dusza, jak czara z onyksu, dostojnym winem, godnością proletariacką. Pokryją się rany zniewag i strupy hańby — szatą białą. Wtedy wybiegnie na usta modlitwa, jakoby słowy Jaśniacha mówiona:

вернуться

vulgus est caecum (łac.) — tłum jest ciemny; pospólstwo jest nieświadome (też: niezgłębione).

вернуться

Nous travaillons incessamment à embellir et à conserver cet être imaginaire et nous négligeons le véritable (fr.) — pracujemy nieustannie nad upiększeniem i utrwaleniem owego wyobrażonego bytu, a lekceważymy prawdziwy.