W początkach swego majdańskiego zawodu nie miał nawet felczera, a na głowie z górą stu chorych. Później „zwalił mu się na łeb” felczer (z oszczędności panny Marty ufundowany), przywędrowały siostry miłosierdzia i „oblazły go”, „czepiał go się jak rzypień psiego ogona” zawsze jakiś student kończący, jakaś „altruistyczna bryndza”, a koniec końców do tego doszło, że zwlókł się drugi lekarzyna, potężnie już nadgryziony przez gruźlicę, dr Wiński. Zadeklarował swe usługi w zamian za prawo werandowania przez tyle a tyle godzin, w zamian za jadło („ryba, dwa mięsa”) i pokój od południa. Oczywiście że go dr Mazurek „wyzyskał” do ostatniego, jak „najpodlejszy właściciel lombardu na Powiślu”, i puścił w ruch. Zaczęli tedy we dwu pilnować prawidłowego leżenia, słuchać kaszlów i patrzeć w plwociny. A tymczasem nędza wlokła się na Majdan. Bety, dzieci, baby i — kaszel ojcowski, kaszel bez końca. Siaki-taki gędziolił:
— Wszystko już, proszę pana doktora, lepiej, jakby człowiek był całkiem zdrów, sił okropnie przybyło, tylko jeszcze ten kaszel tak jakby troszeczkę…
— E no, kaszel troszeczkę… bo tak należy, po zakonu[210]!… To drobiazg. Ona ta przejdzie, tylko żeby się ociepliło…
— Bo tak nawet czasem jakby jakoś nacichł… Ale znowu padnie plucie albo i ze krwią…
— A bo, powiadam, jak całkiem przejdzie, to właśnie będzie sama pora. Wtedy pogadamy — co? Bo cóż to właściwie, towarzyszu, kaszel? Żeby tak między nami… Wszyscy kaszlemy.
— Właśnie i ja tak sobie mówię, że który nie kaszle, Boże Panie! Nawet i tych potów jakoś mniej nocami…
— A co — nie mówiłem? A skoro tak, no, to hajda na leżak!
W parę miesięcy po swym przyjeździe Ewa poczęła przekradać się do sanatorium. Uprosiła doktora Mazurka, żeby jej pozwolił być nocną, bezpłatną dozorczynią przy najciężej chorych. Uczyniła ślub, że będzie czuwać przy każdym z umierających. (To na intencję Jaśniacha i za karę, że przy nim nie była.) I wypełniła święcie. Co pewien czas doktor telefonował do budynku administracyjnego:
— Siostra Magda… numer tak a taki „ma się ku kogutkowi”… Godzina ta i ta…
Ewa zabierała się na noc. Wchodziła do numeru cicho jak duch, siadała przy chorym i spełniała najtrudniejsze posługi, cieszyła opowiadaniem, zagadywała spełniające się dzieło, uciszała widziadła gorączki i bezsenności.
(Mógłby kto sądzić, że to poszukiwanie rozkoszy było aktem miłości chrześcijańskiej. Oto czasem, gdy o poranku blada i na pół świadoma skłoniła głowę na poręcz łóżka, śnił się jej prędki sen, że Jaśniaszek-poeta nie umarł, że leży na łóżku skurczony i śpi, a to ona właśnie sen na jego bolesne powieki z niebios zwiodła. I wówczas słodkie łzy szalonej rozkoszy płynęły na splecione białe ręce).
*
Ewa otrzymała pozwolenie odwiedzania najdalej położonego ogrodu (zwanego Łąką Marty), gdzie mieściły się szkółki i szkoły zostające pod patronatem Bodzanty. Był tam dom ochroniarski, dom wychowawczy i szkoła. W domu wychowawczym umieszczano dzieci ludzi bardzo chorych, sieroty wzięte już to ze szpitalów[211] po miastach, już to nieprawe, znalezione, podrzucone, słowem „znajdy”. Dzieci tam chowały się razem (chłopcy i dziewczęta), uczyły się, bawiły się, pracowały razem.
Nie wszyscy mieli prawo wstępu na Łąkę Marty. Marta była jedną z ochroniarek, miała wydział muzyki i śpiewu. Skoro przypadła lekcja muzyki w ochronie albo którejkolwiek ze szkół, Marta brała Ewę ze sobą. Sama szła szybko, gaworząc, perorując, rzucając płomienie świetlistymi oczyma. Piosenka rodziła się na jej ustach, zanim przekroczyła próg ochrony i zanim, siadłszy przy fortepianie, dawała znak do cudnego dziecięcego chóru…
*
Zdarzyło się w czerwcu następnego roku, że Ewa była w Głowni. Wypadło jej tam udać się osobiście dla zestawienia rachunków z księgami muzeum społecznego. W tym samym czasie bawił tam od kilku tygodni Bodzanta. Ewa nie wiedziała wcale o jego obecności. Zajęta prawie po całych dniach w muzeum, wychodziła kiedy niekiedy na spacer po parku. Podczas jednej z takich porannych wycieczek zobaczyła z daleka dawnego władcę „głowieńskiego państwa”. Siedział na brzegu stawu zajęty karmieniem łabędzi. Ewa chciała przesunąć się niepostrzeżenie w boczną ulicę, ale ją Bodzanta zauważył i poprosił znakami, żeby przyszła do niego.
W miejscu tym był jakowyś dawny taras, rodzaj amfiteatru ułożonego z ciosowych głazów, spojonych ołowiem czy żelazem. Stopnie, które krok kobiecy ledwo mógł ogarnąć, szły aż do samej wody. Bodzanta siedział na jednym z tych kamieni. Dokoła szumiały prastare drzewa. W oddali nad wodną taflą widać było zwisłą srebrnolistną iwę. Dwa łabędzie, czarny i biały, wymijając się uroczo, raz w raz podpływały do kamiennego bulwaru, żeby chwytać kawałki chleba, które im rzucał dawny ich pan. Gdy Ewa zbliżyła się do samej wody, spostrzegła mnóstwo grubych, ciemnych karpi, które również chwytały pożywienie. Otwierały się ich żarłoczne, okrągłe paszcze i z ciapaniem nieustającym połykały rozmiękłą papkę chlebową. Słońce sypało żarem i lśniło siarczystą łuską na ruchomej chełbi wodnej. Czasami głośniej westchnął wiatr.
Ewa usiadła na stopniu i poczęła patrzeć na uwijające się ryby, na piękne zwroty łabędzi. Cieszył ją bezmyślnie widok pożerania jadła przez biedne wodne stwory. Zamyśliła się i zapatrzyła. Była nie tam, lecz gdzieś daleko. Nie o tym myślała, co widziały oczy, lecz — można by tak rzec — o wszystkim. Przypatrywała się jedzeniu, a myślała, czym ono jest na świecie bożym. Mierził ją, jakby świerzbił ten widok, ale i zachwycał. Budził tajemną duchową odrazę, ale zarazem przerażał swoją silną pięknością. Rzucała sama okruszyny rybom i z przyjemnością słyszała syk łabędzi, usiłujących odegnać ryby, wydrzeć im jadło. Ich długie, piękne szyje wciągały się jak arkany z grubych lin, dzioby się rozwierały nad ciemnymi grzbietami karpi.
Długo trwało milczenie. Naraz Bodzanta rzekł z jąkaniem, które go opanowywało zawsze, gdy był mocno wzruszony:
— Ta woda… ta woda, po której pływa biały i czarny łabędź… Mijają się na wodzie, jak dzień i noc. A zawsze… zawsze do mnie o to jadło wyciągają szyje…
Ewa pojęła, że on mówi prawie o tym samym, co ona myślała. Z podwójną też uwagą wsłuchiwała się w dalsze jąkanie wyrazów:
— Czarny i biały łabędź… łabędź rzuca, każdy z osobna, odbicie swoje w zmącone lustro myśli…
— A kiedy tego nie rozumiem…
Zaśmiał się głośno, zachłysnął się śmiechem mówiąc:
— Ależ bo nie mogę odpowiedzieć… po com ja to wszystko… to wszystko zrobił…
— Ach! — krzyknęła jak ukłuta nożem.
Mówił do niej, ale i do łabędzi, wciąż śmiejąc się załzawionymi oczyma i błyskając białymi zębami:
— Zastawiłem ucztę nie gorszą wcale niż Pompeius Trimalchio[212] — cha-cha… Jedzcie i pijcie, przyjaciele! A czy też będziecie, przyjaciele, jak Ascyltos, Giton, jak Habinnas i Fortunata? Czy niższa była ambicja Trymalchiona-dorobkiewicza od mojej wielkopańskiej, któż mi odpowie? Któż mi odpowie, dlaczego zastawiłem tę ucztę Trymalchiona?