Ewa przysunęła się bliżej i patrzała mu w oczy, gdy mówił:
— Gdy kto spogląda na posąg wyrzeźbiony, gdy widzi, jak jest nieruchomy a nieskazitelny, czy wie, jak dłoń rzeźbiarza wzdrygała się z wściekłości przed kamiennym klocem, jak się wysilała od bólu i prężyła od wybuchów woli, jak się z szaloną tęsknotą wyciągała ku wizji, którą wcielić powzięła szaleństwo? Kto wie, jak ze strudzenia mdlała podczas długich godzin, kiedy nędznym rylcem siliła się jałowy kamień przemienić na płonący, błędny a wieczysty ogień? Gdy kto patrzy na posąg spokojny, niech przez chwilę pomyśli o straszliwym niepokoju dłoni, niech wspomni o drobnych pociągnięciach ręki, w których się huragan uniesienia rozproszył. Lecz co jest wewnętrzny huragan? Czemum ja to wszystko wykonał? Powinienem się cieszyć i śmiać… A ja jestem znudzony… znudzony… Bo, powiedz mi, czyż ja to chciałem zrobić?…
— Niech mi pan powie wszystko, całą prawdę! — rzekła cicho, nachyliwszy się ku niemu. — Niech pan się zmoże, przezwycięży i powie prawdę.
Oczy jego biegały po powierzchni wody i suszy, skacząc to tu, to tam, jak oszalałe rumaki spuszczone z uździenicy. Powiedział zimno:
— Przez ból posiadania dostępuje się łaski utraty. Przez łaskę utraty dostępuje się bólu posiadania. To jest wąż starożytnych, który oplata koło naszego życia. Nudzą mnie moje cnoty… Oto masz prawdę najgłębiej schowaną.
— Ja nie mam żadnej już własności, prócz jednej tajemnicy. Chciałabym dostąpić łaski jej utraty…
— Powiedz ją, powiedz! Dawno na nią czekam…
— Zabiłam swoje dziecko…
Oczy Bodzanty spłonęły dzikim ogniem, jakby ogniem zachwytu.
— Pan znał niejakiego Zygmunta Szczerbica?
— Znałem… Zygmunta… Szczerbica…
— To ja go w Wiedniu zabiłam.
— Ty go zabiłaś…
Zza łez patrzyły na Bodzantę oczy zabite, tajne oczy męczarni, których wyrazu mowa nie wypowie, których wyrazu nikt nigdy wyjawić nie zdoła żadnym z ludzkich sposobów, na których uniesienie i ból nikt nigdy równą miarą uniesienia odpowiedzieć nie może. Nachylił się ku niej i szeptał:
— Do słońca wznieśmy serca. Niech na nas światło upragnione zlewa i ducha odradza. Niech się potoczy po ziemi lazurowy uśmiech wesela!
Słuchała zdumiona łoskotu własnego serca. Patrzyły na nią oczy, których już tak dawno nie widziała, oczy zachwytu pełne i żądzy. Okropne, odtrącające zdumienie pchnęło ją z miejsca. Porwała się na nogi, chwyciła prawą ręką lewą rękę, jakby szukając ratunku. Usta jej wygięły się do okropnego krzyku, jak u małego dzieciątka, włosy zjeżyły się nad czołem, a twarz pokryła trupia bladość. Odraza wzmagała się i przechodziła we wzdrygnienia cielesne. Oczy z wolna zawściągnęły się powiekami i szloch suchy rozdarł piersi.
*
Odkąd Ewa została sekretną nałożnicą Bodzanty, rozprysła się dla niej dziwna tęcza, zataczająca wielobarwny łuk nad wzgórzem Majdanu. Wszystko przygasło…
W skwarny letni wieczór szła z ogrodu chorych gruźliczych ku budynkowi administracyjnemu. Był już gęsty zmierzch. Krzewy zarysowywały się w oczach, jako ciemne plamy o mglistych konturach, drzewa były nieruchome, uśpione, parkany ginęły już w mroku. Ewa była niespokojna, rozdrażniona, trwożna. Czuła, że obok niej pełza niedola, bolesny cień. Z odrazą myślała o tym, że może właśnie tego dnia Bodzanta…
Kiedy zbliżyła się do głównego wejścia, w blasku elektrycznej kuli ujrzała stojącego na kamiennych schodach jakiegoś człowieka. Zadrżała od przeczucia, że ten człowiek na nią oczekuje. Miała w sobie szalony impuls, żeby się rzucić w bok i, zniknąwszy w gąszczach, ujść… Ale ów człowiek spostrzegł ją i powoli zstępował z kamiennych stopni. Szedł ku niej po zgrzytającym piasku. Pchnięta siłą wewnętrzną, podeszła. Wnet go poznała. Był to Płaza-Spławski.
Jego stanowcze, wykwintne, wojskowe ruchy były jedyne na świecie. Zanim się zrównał z Ewą i zanim mogła ujrzeć jego twarz, już była przezeń opanowana. Głos w piersi zamarł. Wola zgasła. Spławski ukłonił się nisko, bezgłośnie, po czym zwrócił na prawo w kierunku drzwi prowadzących do sali oficjalnych przyjęć. Szła tam za nim. Mijając sień, rzęsiście oświetloną, spostrzegła, że Płaza nie ma na sobie dawnego ubrania, lecz przeciwnie, jest suto i elegancko ubrany w kostium skrojony z angielska. W wybitym oku tkwił monokl. Na rękach ciemne rękawiczki. Wpuścił Ewę do saloniku, zamknął drzwi i jeszcze raz skłonił się nisko. Ewa spoglądała przygasłymi oczyma na jego twarz spaloną teraz od słońca, złotawą, jednolitą, co czyniła zeń jakby Mulata czy Metysa. Doznała wrażenia, że on jest tylko na poły człowiekiem, i drżała wobec jego woli. Wygodne jego odzienie, wysoki, biały kołnierz koszuli modnie wywinięty, jasny krawat z brylantem dziwnie odbijały od tej twarzy suchej, gołej, ciemnej, mistycznie zatopionej w otchłani woli, twarzy proroka czy wodza… Miała gardło tak ściśnięte, że nie mogła wymówić słowa. Blaski szybkie i słabe migały w jej źrenicach. Przybysz poprosił ją ruchem spokojnym, żeby usiadła. Spełniła to posłusznie. Wówczas, sam nie zajmując miejsca, rzekł cicho, jakby z radością, dla nasycenia jej radości:
— Przychodzę do pani na skutek zleceń Łukasza Niepołomskiego…
— Łukasza Niepołomskiego… — powtórzyła poddając się radości, ale nie mogąc na razie pojąć, co to nazwisko oznacza.
— Mam od niego do pani list.
— List od Łukasza? — westchnęła, budząc się ze swego snu.
Sięgnął ręką drżącą ze wzruszenia, jakby od wewnętrznych łez drżącą, wydobył prześliczny mały portfel i wydostał list. Obejrzała adres zaklejonej koperty i poznała pismo Łukasza. Rozdarła ją i poznała pismo Łukasza wewnątrz. Zaczęła czytać.
„Nie wiem, jak się przed tym obronić, co myśleć, jak żyć dalej. Napisz, że zapomniałaś, że źle wspominasz, że ze wzgardą — może to wszystko uciszy we mnie straszny stan smutku. Im silniej chcę zapomnieć, zatracić w sobie wspomnienia, tym silniej one opanowują duszę. Tracę możność rozumowania. Zawsze widzę Ciebie, czuję Cię przy sobie, pragnę być z Tobą. Powinienem zabić w sobie te myśli, nie mogę żyć z nimi dłużej, znoszę męczarnie. Całe szeregi przywidzeń, rojeń o szczęściu, o oddaniu się do ostatniej kropli Tobie jednej, ukochanej mojej kobiecie. Nie wiem, czy kocham Ciebie, czy tylko moje wyobrażenie o Tobie, czy jestem obłąkany, ale życie moje rwie się w strzępy, a każdy strzęp broczy krwią. Mogę żyć tylko w bezwzględnym oddaniu się, a nie mam nic, co bym mógł ukochać, jestem związany, dopuszczam się występku…”.
Zaledwie jakiś piąty, dziesiąty wyraz wpadał do świadomości, lecz wpadał jak wybuchowy pocisk. Uczuła ściskający wzdłuż ciała spazm szalonej miłości, objęta została przez oślepiającą jej mgłę, przez jej dziką i wiecznie młodą namiętność, przez jej furię szaloną i pożądanie znajomej rozkoszy… Wdychała słowa listu, wciągała je w siebie oczyma, jak kwiatową woń. Zgłodzona dusza połykała „jego” słowa, słowa prawdziwe, mowę swoją własną, pochłaniała je jako swój żer. Czytała po raz drugi z góry na dół i znowu… Pewne pytania… Krzyki w piersiach… Usłyszała w uszach jego głos, brzmiący za górami, za morzami…
„Łukasz woła…” — marzyła wśród mrowienia rozkoszy. — „Uwolni mię od Bodzanty. Nareszcie! Niech się potoczy po ziemi lazurowy uśmiech wesela!”.
Łzy szczęścia, palące jak płomienie, płynęły z jej oczu. Ogień spływał po policzkach, po ramionach…
— Czy pójdzie pani ze mną? — zapytał Spławski.