— Dokąd?
— Do Niepołomskiego.
— A czyż pan wie, gdzie on jest?
— Oczywiście. To mój przyjaciel.
— A więc pan go widział?
— No, jakże. Toż list…
— Pan go widział teraz?
— Widziałem.
— I on chce mię widzieć? Łukasz Niepołomski?
— Tak.
— Pójdę!
— Dziś.
— Dobrze.
W chwili, gdy się ta rozmowa toczyła, do sali wszedł przypadkowo Bodzanta. Ogromna jego postać zagrodziła drzwi. Stał przez chwilę bez ruchu, pilnie patrząc w Spławskiego. Po pewnym czasie rzekł głośno, swoim zwyczajem:
— Przecie to jest ten Płaza-Spławski…
— Witam pana… — rzekł przychodzień.
— I ten w Majdanie? No, to już koniec świata bliski! Czy tylko czasem nie chcesz szukać tu schronienia i rozpocząć pokuty? — krzyczał co sił.
— Jeszcze nie, ceklarzu[213] nierządnic… — odpowiedział Płaza. — Jeszcze pragnę parę chwilek przeżyć bez chomąta cnót, którym ozdobiony chodzisz w szanownym kieracie.
Bodzanta nachylił ucha, powtarzał wargami słowa tamtego, później zbliżył się i patrzał mu w oczy z odległości kilku cali.
— Wolisz — mówił z cicha — brnąć z rozpusty w rozpustę, szukając sposobu na zabicie nudy.
— Co do nudy — to ty jej z pewnością więcej dziennie zażywasz niż ja.
— Cóż twe amerykańskie i mandżurskie kolonie — che-che-che!
— Nic, che-che-che, prosperują. Przyjedź znowu do Ameryki, to ci je pokażę. Pohulamy.
— Jużem, widział, szanowny milionerze, i mam póty!
— Nie widziałeś, proletariuszu, che-che, „jednostko z ludu”, ani dziesiątej części. Gdy zostanę jednym z królów Ameryki środkowej, na początek, dajmy na to, copperkingiem[214], zaproszę cię odręcznym pismem.
— Nie przyjadę. Mam dosyć. Znam przecie wszystkie wasze radości, gościnny Lycasie Petroniusza.
— A cóż — znalazłeś nowe w tym zbieraniu po świecie odpadków i niedopałków?
— Znalazłem.
— Więc przyznajesz, że szukałeś rozrywki, zadowolenia próżności, zabijałeś jałowy dzień tak samo jak ja?
— Tylko bez domieszki krzywdy ludzkiej, uważasz — krzywdy…
— Ale z nieustannym apetytem na wdzięczność ludzkiego stada, czym ja znowu gardzę jak chłopskim żurem, razowcem, potem i zaduchem. Wyglądasz mi jak źrebiec dostojnej rasy arabskiej, który by powziął pasję upodobnienia się do krzywych szkap fornalskich na pastwisku, w tym celu kazał sobie dla zasady solidarności spętać przednie nogi, żeby, broń Boże, nie biegać zbyt szybko. Skaczesz w twojej pętaczce… Nie dość jeszcze jesteś odrażający, zbyt mało jesteś podobny do twoich szkap na pastwisku…
— Dowcipnie to powiedziałeś… Eh, żebyś wiedział, jak dowcipnie! Ale ten dowcip jest pusty. Gdybyż w nim było ziarno jak w kłosie pszenicy! Kłos to pełen murzu śnieci. Myślałem, że cię już gdzieś zatłukli ludzie przez ciebie skrzywdzeni.
— Nie tak to łatwo! Kto wychodzi na tygrysa polować, dobrze się musi namyśleć i uzbroić.
— I cóż z tego, drapieżny człowieku, który zapuszczenie sobie tygrysich pazurów, ślepiów i ogona uważasz za najgodniejsze człowieka? I cóż z tego? Przecie zabiją cię w końcu. Wytropi cię ich przebiegła zemsta i zakopią cię w ziemi, gdzie zgnijesz. Bo zgnijesz, co? A pamiętaj, pamiętaj, że ani jedno westchnienie po tobie nie zostanie. To jest ważne, pamiętaj! Przekleństwa zaś ludzkie, jak najczujniejsze ogary, będą najlżejszy twój ślad tropiły po ziemi.
— A tobie o te westchnienia głównie się rozchodzi. Mnie nie trzeba szukać, póki żyję, bo sam wychodzę naprzeciwko psiarni przekleństw, żeby wiedziano na świecie, jak się przekleństwami i błogosławieństwami pogardza. Wychodzę sam przemierzać wolą terras tractusque maris coelumque profundum[215].
— Co ty wiesz o wielkości człowieka, co wiesz! Widzę ze smutkiem, że jeszcze nie zacząłeś myśleć.
— Myśleć! Toż z nas dwóch chyba ja jestem człowiekiem, który przez całe życie swoje myślał, podczas gdy ty jesteś człowiekiem, który wciąż szczerze ufał ludziom, a teraz głęboko wierzy. Poweźmijże, nieszczęsny, pierwszą w życiu myśl! Myśl o tym, jak to ciebie sponiewierają ci właśnie, w których służbie jak lokaj biegasz, jeśli tej hołocie nie tak właśnie usłużysz, jak to jej się jedynie i najbardziej podoba!
— „Lepszy jest pokarm z jarzyny, gdzie jest miłość, niżeli z karmnego wołu, gdzie jest nienawiść”.
— Teksty szanowne! Ja ci tekstem za tekst zapłacę: „Wojna i męstwo uczyniły więcej wielkich rzeczy niżeli miłość bliźniego. Nie litość, lecz waleczność ratowały dotychczas w potrzebie będących”. Zaprzecz! Mój tekst zawiera się w wersetach wydobytych ze mnie samego. Zgoda ze samym sobą płodzi siłę. Ale to samo wykryły najmądrzejsze łotry, kapłani Izydy z Memfis: „Znajomość rachunku i sztuka wytwarzania woli są to dwa klucze magii, które otwierają wszystkie drzwi wszechświata”.
Bodzanta przez chwilę milczał, jakby zbierając siły. Zaczął mówić pospiesznie, coraz głośniej:
— Gdy młodociany Kryszna ściął błyszczącego węża w świątyni Kali, a uciętą jego głowę trzymał w ręku, rzekł mu wąż: „Czy myślisz znaleźć prawdę przez zabijanie żyjących? Bezrozumny! Nie znajdziesz jej inaczej, tylko przez zatracenie siebie. Skon jest w żywocie, a w śmierci żywot!”. Widzisz, pyszałku, że należy siebie zatracić. Z każdego momentu mojej zatraty urasta skarb mego serca, moja najdroższa ojczyzna. Tak to w śmierci jest żywot.
— Nie obdarzaj mię swymi „prawami”, bo ja ich wcale nie szukam… — ze śmiechem mówił Płaza-Spławski. — Od dawien dawna wiem, że prawdy nigdzie nie ma. „Prawda”! Zbiory bajek i anegdot. Jedyna prawda zawiera się w użyciu rozkoszy, a najwyższa rozkosz zamknięta jest w męstwie. Męstwo wychodzi na płaski świat samo jedno przeciwko całemu okręgowi, przeciwko wszystkim ludziom i wszystkim ich wierzeniom.
— Posłuchaj, ty „mężny”! Oto jest istota rzeczy: przygotowuję moją, jak mówisz, służbą rewolucję przeciwko tobie, chociażbym ani słowa o tobie nie wyrzekł. Bo dzieło moje przeistacza, a nawet stwarza dusze ludzkie.
— Rewolucję! Bajeczne złudzenie… Dziękuję ci za nie. Nie wiesz, mężu, co jest rewolucja i jakie ona daje rezultaty? Sądzisz, że mnie pochłonie jakakolwiek rewolucja? Wierz mi, że się mylisz. Rewolucja jest najzawilszą umiejętnością, której nie byłyby w stanie ująć w formułę umysły wszystkich razem Heraklitów i Empedoklesów, Helmholtzów, Du Bois Reymondów, Thomsonów, Jamesów Clerków Maxwellów, jeżeli się zabiorą do jej traktowania jako zjawiska podlegającego dokonaniu. Natomiast ja jeden wiem, czym są rewolucje, ponieważ ja je stale stwarzam. Ja z rewolucji żyję, a ona żyje ze mnie. Toteż kiedy się zjawia przed oczyma ludzkimi, gapie wskazują na ciebie, wołając: auctor[216]! A wówczas, w tejże chwili, ja z niej korzystam, poczciwy małżonku z komedii Machiavellego, który wierzysz w mandragorę, lekarstwo na sposób poczęcia dzieci przez dziadów z kobiet młodych, tęgich i pełnych żądzy. Słyszałeś?
— Ewo, idziemy!
— Idziemy… — rzekła powstając z miejsca.
— Ewa idzie… z tobą? — zachłysnął się Bodzanta…
— Tak. Dość ma waszego blekotu cnoty.
Bodzanta pochylił się, jakby miał biec ku Ewie. Wielka jego figura zakołysała się naprzód i w tył. W owej chwili Ewa tylnymi drzwiami wyszła. Za nią Płaza-Spławski.
*