Podniósł oczy i wzdrygnął się. Spłonął z uśmiechu. Nie zdjął nawet kapelusza, nie wstał. Siedział wciąż tak samo z rękami daleko wyciągniętymi i wspartymi na lasce. Nieoczekiwana radość, uszczęśliwienie spadające nagle a niespodziewanie, jak rzęsistość deszczu na spaloną ziemię, szczęście wydające na łup wszystko od razu — obezwładniło jego postać. Nie wiedząc, jak się to stało i kiedy, przez chwilę zatonęli oczyma w oczach, wcielili się oczyma jedno w drugie, weszli w przecudowne a rozwarte podwoje szczęścia, w rozkosz mroku spojrzenia jednego we dwu osobach. Ogarnęło ich, nie wiedzieć: krótkie czy długie, nabożeństwo wstępowania oczyma w oczy i zagłębiania się wzajem w ducha przez czarodziejskie obnażenia spojrzeń. Ewa uczuła, że ją całą, od stóp do głów, powleka rumieniec, i miała wiadomość o rozkoszy powlekania się nim nie tylko dlatego, że to dawało nieopisany upał szczęścia, ale i dlatego także, że oczy jego mdlały wówczas dwakroć, trzykroć, dziesięćkroć piękniej. Stawał się piękny w uśmiechu i miły jak ów sen nocny o rannych rosach. Był tak straszliwie piękny tylko przez chwilę, ale na zawsze w pamięci właśnie taki pozostał.
— Skąd pani wraca? — zapytał głosem mimo woli cichym, sekretnym, niemal spiskowym.
— Idę z kościoła.
— Ach, tak…
— O czym pan myślał, jak pan tu siedział? — zapytała z kolei, wiedząc dobrze, a jednak nie zdając sobie umyślnie sprawy z tego, że wywoła odpowiedź.
— O pani.
— Cóż pan o mnie myślał?
Jakoś leniwie otrząsnął się i rysując laską na piasku gzygzaki mówił sobie:
— „Są prawdy, których mędrzec nikomu nie powie”.
— Co za mędrzec? — spytała ze swobodą i przepyszną wesołością, roztwierając oczy.
— Nie lubi pani, na przykład, mędrców?
— A skądże ja, dziewczę z parafii, mogę mieć najsłabsze nawet wyobrażenie o historiach tak amarantowych, jak o tym, co to jest, na przykład, mędrzec?
— Mędrzec — jest to człowiek szczęśliwy. Z zastrzeżeniem: w tej chwili. Paradoks głosi: sapientem solum felicem esse[53].
— Po łacinie? Uciekam do domu!
— Niech pani jeszcze nie odchodzi. Przecież jeszcze niczegośmy się nie dowiedzieli… Ja przynajmniej nie wiem nawet tego, jak pani na imię.
— A po cóż to znowu może być panu potrzebne?
— Do rozmyślań i spekulacji naukowych — łacińskich, hebrajsko-amarantowych.
— E — wie pan co — nie powiem, jak mi na imię. Po co, na co to panu? Z jakiej racji? Jeszcze pan komu obcemu powtórzy, narobi pan plotek…
— O tym imieniu?
— A o tym imieniu.
— Nikomu nie powiem! Sam będę to imię miał w sobie, jak woda ma czasami w największej swej głębokości słońce ze szczytu nieba.
— Och, jakie zawikłane porównanie!
— Wie pani, jest jedna taka woda na świecie…
— Nic nie chcę wiedzieć o żadnej wodzie na świecie!
— Niech pani zechce usiąść na tej ławce i posłuchać. To jest bardzo interesujące. Proszę powiedzieć mi imię swoje.
— A przecie pan słyszał wczoraj, jak Horścik bełkotał z „ciocią” Barnawską.
— Nie słyszałem… A on mówił naprawdę?
— Mówił.
— I ja, kretyn, nie spostrzegłem…
— Nie wypada mi potwierdzać…
— Ale pani teraz mi powie. Przecież tylko o imię chodzi.
— Fuksja… do usług.
— Proszę nie żartować!
— Nieładne? Pan wolałby pewno, żeby było — Pelargonia… Ale cóż począć!
— Pani powinno by być na imię Jasność, Jaśnienie… Czy jest takie imię w kalendarzu?
— Nie czytuję kalendarza — panie!
— Jak by też to było zdrobniale od Jasność?
— Oczywiście — Nitouche[54].
— Ach, jakże można coś podobnego wymawiać! Chciałem powiedzieć… Ja sobie układałem, że Jasne Słoneczko, Błogousta, Jasnotka…
— Lepiej języczek trzymać zawsze za zębami. Tę cnotę nad cnotami nawet mędrcom się chwali.
— Imię!
— No, więc cóż z tego?… Dajmy na to, że powiem. I cóż z tego? Czy panu przybędzie zdrowia, szczęścia, pomyślności albo fortuny? Żeby choć Zofia albo Aniela, albo choć jaka Helena…
— A tu co?
— A tu… o wstydzie! Nie, to okropne! Nawet…
— Pani!
— No, niech pan przynajmniej zamknie oczy. A tu dopiero… Ewa… pierwsza grzesznica.
— Ewa. I to na serio?
— Niestety! Tak stoi w metryce, a nawet w biurze adresowym.
Mówiła to ze śmiechem i w tonie łobuzerskim, a jednak cała znowu pokryła się rumieńcem. Oczy jej zlękły się wzroku rozmówcy.
— Ewa… — mówił Niepołomski do siebie, głosem matowym, który zagłębił się w ten wyraz i w nim utonął. — Ewa, po hebrajsku Jewe, jest to czarujący czasownik, który w trybie bezokolicznikowym tylko jakby sam dla siebie egzystuje, a znaczy — istnieć. Ewa jest to istność, która była, jest i będzie. Jest to kobieta nieśmiertelna. Ewa znaczy to samo co niebiańska Izys: przebywająca w przestworzach nieskończoności.
Posłyszawszy te słowa, doświadczyła najmniej oczekiwanego w sobie uczucia wesołości. Miała, wbrew woli, chęć dowcipkować, wyśmiewać, ośmieszać, a nawet miażdżyć i do góry nogami wywracać za pomocą drwiny tkliwe tchnienia duszy lecące w dźwiękach i spojrzeniach. Skądś wyrosła w uczuciu cierpka złośliwość i chętka potargania tkanin jeszcze niezwiązanych, co się ledwie z nicości wychylały. Roiły się słowa zuchwałe i pospolite. Wszystkie wydają się dobre i godziwe. Gotowa by wszystko powiedzieć na złość sobie i na złość słuchaczowi.
Za chwilę ów dziwaczny nastrój znikł. Jakiś przestrach i popłoch… „Iść do domu!” — rozkazała sobie kategorycznie. Ale jedno spojrzenie Niepołomskiego, spojrzenie z dołu, spojrzenie żebraka bez sił leżącego przy drodze… Skądże tak przedziwne uczucie prawdy teraz dopiero znalezionej w przepaściach, skąd brzmienie archanielskie wokoło głowy? Skąd uśmiech, w którym zawarła się wiekuistość? Siła i rozkosz w całym jestestwie obojga. Niebieskie oczy jej zdawały się zostawiać w przestworzu niebiański szlak. Współzachwyt przeistaczał się i wyrażał na zewnątrz w bezwiednym naśladownictwie ruchów i wzajem bezcennego brzmienia głosu. Na oczy wpół opuszczały się rzęsy, białka zaciągały się barwą błękitną, rysy martwiały i twarze bladły. Słowa stały się przyciszone, przejęte zawstydzeniem, zdradą, spozierające już to naprzód, już poza siebie.
— Idę już. Do widzenia… — rzekła w zamyśleniu.
— Dlaczegóż pani odchodzi?
— Muszę do domu. O dziewiątej do biura.
— Pani pracuje w biurze?
— Tak.
— W jakim biurze?
— W biurze zarządu kolei. W dziale przychodu…
— Czy to już dawno?
— Trzy lata.
— Jakież tam pani ma zajęcie?
— Robię „normy”.