Выбрать главу

Twarz miał starannie wygoloną z pozostawieniem podskubanego wąsika, włosy ostrzyżone przy samiutkiej skórze, co niweczyło niemal bez śladu zarysy zbyt już rozległych kątów łysiny. Ubrany był w całym znaczeniu tego wyrazu porządnie i wykwintnie, aczkolwiek suknie jego były dosyć wytarte i powypychane na łokciach. Tuż u nóg lokatora Horsta leżał śliczny taks, długi i lśniący, nie spuszczając oka ani na sekundę z oblicza swego pana. Pan Pobratyński ocknął się już i poziewał.

Dało się słyszeć lekkie stukanie we drzwi. Brudne barchany, zwinięte jednym zamachem w potężny kłąb, znikły pod kołdrą. Lokal z lekka zatrząsł się w posadach od podskoków matki rodu zdążającej do kuchni dla ukrycia negliżyków poobiednich.

Pan Pobratyński przybrał pozę wykwintnie niedbałą, jedno z arcydzieł swego ducha. Ewa otwarła drzwi.

— Państwo przebaczą… — mówił Niepołomski, wchodząc do pokoju — pragnę złożyć rządcy domu moje legitymacje. Stróż mię objaśnił, że szanowny ojciec pani właśnie prowadzi meldunki w tym domu…

— Tak jest. Proszę pana… — rzekła usuwając się ode drzwi.

Gość wszedł do cubiculum[19] familii (niedostatecznie przewietrzanego).

Stary pan z dystynkcją i pewną odmianką wdzięczności przyjął wręczone mu dowody legitymacyjne. Wyszukał okulary, nałożył je na nos i dopiero ministerialnym gestem przedstawił gościowi lokatora Horsta. Zarazem wskazał mu fotel, głęboki jak wanna-nasiadówka. Nowy lokator zapuścił się w głębiny starego mebla nie bez uczucia męstwa. Kolana jego znalazły się na linii krawata, a głowa i plecy utworzyły coś w rodzaju znaku zapytania.

Pan Pobratyński z wolna wydłubywał z szuflady papierosy, karty meldunkowe, przygotowywał pióro i był na tropie flaszeczki z atramentem.

— Pan dobrodziej przybywa tedy do nas z ulicy Wilczej? — rzekł pochylając głowę z uśmiechem poniekąd współczującym.

— Tak, z Wilczej.

— Tu ciszej, choć to i środek miasta… — dodał z ojcowską dobrotliwością.

— Kto lubi ciszę…

— A szanowny pan może woli gwar, życie? Rozmaite są temperamenty.

— Co prawda, to mi wszystko jedno. Nie myślałem o tym nigdy, co wolę: gwar czy ciszę.

— To dobrze, o, to dobrze! To znak, że się pan łaskawy cieszy zdrowiem. W dzisiejszym wieku, wieku neurastenii… — mówił stary pan, badając jednocześnie spoza okularów, jakie też wywiera wrażenie jego styl niepowszedni.

Gość nic nie mówił.

W ciągu tego czasu Horst nie spuszczał zeń oczu, mierzył go od stóp do głów, jakby mu brał miarę na ubranie albo na trumnę.

— Nie wiem, czy służba urządziła panu dobrodziejowi wszystko jak należy? — pytał jeszcze pan domu.

— Ja sam urządziłem sobie tam już wszystko, co mi jest potrzebne. Wymagam od służącej, żeby na czas czyściła obuwie, przynosiła bułki, samowar i, co najgłówniejsza, żeby nie wchodziła do pokoju, jeśli jej nie wołałem.

— I żeby, oczywiście, nie otwierała bez specjalnego zaproszenia rzeczy pozamykanych… — dodał życzliwie Horst.

— Złote zasady! — wyrzekł pan Pobratyński.

— Nie wiem, czy to są jakie zasady — mruknął Niepołomski do siebie.

— Pan dobrodziej, jak widzę, żonaty? — zapytał, a raczej stwierdził, patrząc w papiery, rządca domu.

Chwila milczenia. Potem odpowiedź zimna i twarda jak potrącenie pięścią:

— Tak. Jestem żonaty.

Horst z cicha, z ledwie dosłyszalnym odcieniem wesołości zakaszlał. Ewa przyjęła do wiadomości słowa wyrzeczone przez Niepołomskiego w taki sposób, jakby ją istotnie ktoś pięścią uderzył w głowę.

Uczucie brutalne, obmierzłe, uczucie rozczarowania oblazło ją od stóp do głów.

— Czy i współmałżonka pańska zamieszka tutaj? — dopytywał się rządca ze słodyczą.

— Nie.

Był to ten sam głos twardy i głuchy. Czoło zmarszczone, oczy jak z surowego żelaza…

— Bo gdyby chodziło o szczupłość lokalu albo, przypuszczam, o drugie łóżko… — wywodził pan Pobratyński — zdejmując wskutek emocji okulary.

— Nie, panie. Toćbym żądał, gdyby zachodziła potrzeba. Żona moja… mieszka gdzie indziej. Przebywam tutaj, w Warszawie, właśnie w celu uzyskania z żoną moją rozwodu.

Ewa drgnęła wewnętrznie. Olśniło ją światło, owionął zapach. Była to chwila radości, chwila nowa po tylu innych radosnych bieżącego dnia. Rumieniec z policzków spłynął dokądś, jakby na miejsce cichego spoczynku — i stał się rzewnym pytaniem:

„Czemuż się cieszysz, duszyczko moja?…”.

— Rozwód — mówił w zadumie stary administrator — twardy to orzech do zgryzienia, jeżeli ma go się otrzymać w naszym katolickim kościele.

Sapristi[20]! — dorzucił Horst.

— Tak jest, to twardy orzech — rzekł gość. Uśmiechnął się przy tym dziwnie, połową twarzy. Jego suche, śniade, pociągłe rysy jeszcze się bardziej zaostrzyły.

— Znam się trochę na tym — prawił pan Pobratyński — to to, szukając posady, człowiek ociera się o wszelkie sprawy tego padołu, a nadto miałem kuzyna, który był w sytuacji właśnie jak szanowny pan…

— A to pan poszukuje posady? — zapytał Niepołomski dość ostro, z pewnym namysłem, ale najoczywiściej dla przerwania epopei o kuzynie rozwodniku…

— Tak jest, łaskawy panie. W obecnej chwili… Pomimo nader licznych i najsolenniejszych przyrzeczeń, pomimo bardzo wpływowych protekcji… Taka trudność, taki zastój, takie przepakowanie ludźmi!…

— Hm… A w jakiej dziedzinie pan poszukuje zajęcia?

Stary pan rozłożył ręce, podniósł brwi.

— Wszystko wezmę, panie łaskawy, od a do z, byleby kawałek chleba…

Uśmiech zaszczuty, pokorny, spłoszony, gotów przelać się w mars subordynacji czy w grymas rozpaczy i pogardy… Horst ziewał. Nawet ziewanie jego było jakieś wesołe i hulaszcze.

— Ja tak oto pytam… Nie mam tu stosunków, bo mieszkam właściwie za granicą dla studiów.

— Pan dobrodziej jeszcze studiuje?

— Uczymy się do śmierci!… — uśmiechnął się Niepołomski. — Zajmuję się kwestiami naukowymi.

— A gdzie mianowicie pan… studiuje, jeśli wolno zapytać? — rzekł grzecznie Horst.

— Najłatwiej człowiek uczy się w Paryżu. Tam też siedzę. W Genewie również, w Belgii…

— Tak… — mruknął rządca.

— Wracając do posady… proszę pana, jakież są pańskie… właściwie warunki, no, wymagania, kwalifikacje…

— Pracowałem po biurach, przy buchalterii, pracowałem i w technicznej branży: byłem w Szulcowskich warsztatach magazynierem, byłem nawet ekspedytorem po redakcjach. Ale to… Mam chlubne świadectwa. I mimo to wszystko, łaskawy panie, na mój wiek podeszły wskazują. Młodzi nas biorą — oto rdzeń rzeczy. Stary pan jesteś, powiada jeden z drugim, idź precz! Młody nam składa ofertę na niższą cenę. A młodzik, panie, nieżonaty, może i za dziesięć złotych — bo byle na knajpę i jeszcze na coś starczyło, to świat. A ty utrzymuj rodzinę… I nie ma rady!

— No, bo to i racja.

— Racja? Jeżeli się, łaskawy panie, przepracowało w branży lat okrągłych osiem… nieskazitelnie! „Racja”! O, nie, panie, nigdy, panie!

— Widzi pan dobrodziej — to sprawa życiowa, nie etyczna. Nie ma co!

— Mówiłem… — dorzucił Horst zamykając kwestię.

— Ale ja nie jestem wcale stary. Jestem pełen sił. Dziesięciu młodych — ale co! Diabła czubatego przeskoczę. Ja, panie, za dziesięciu jeszcze obstaję, jak zechcę…

— A, jak pan zechcesz… — zgodził się Horst.

вернуться

cubiculum (łac.) — pokój sypialny.

вернуться

sapristi (fr.) — dobre nieba, do licha itp. (emocjonalny wykrzyknik).