Na dole ktoś otworzył drzwi i doszedł do nas jakiś głos.
– Kto tam jest?
– Świetnie. Teraz na pewno zabiorą mi klucz – szepnęła Anna.
– Nie powinnyśmy tu być?
– Raczej nie. Kiedy przestałam pracować w muzeum, zatrzymałam sobie klucz.
Wspaniale.
– Idź za mną – powiedziałam, podnosząc się z ławki.
– Czy ktoś tam jest? – zawołałam. – Tu jesteśmy.
Usłyszałyśmy kroki na schodach i w drzwiach pojawił się pracownik ochrony. Czapka prawie zasłaniała mu oczy, a przesiąknięta wodą kurtka ledwie zakrywała jego wielki brzuch. Dyszał ciężko i w fioletowym świetle jego zęby miały żółty kolor.
– O Boże, jak dobrze, że pan jest – plotłam. – Wykonywałyśmy szkic Odocoileus virginianus i straciłyśmy poczucie czasu. Wszyscy już wyszli w obawie przed mrozem i chyba o nas zapomnieli. Zamknęli nas. – Uśmiechnęłam się niezbyt mądrze. – Właśnie miałam dzwonić do ochrony.
– Nie wolno tu teraz przebywać. Muzeum jest zamknięte – wysapał.
Mój występ najwyraźniej nie zrobił na nim wrażenia.
– Oczywiście. Naprawdę musimy już iść. Jej mąż odchodzi od zmysłów zastanawiając się, dokąd poszła. – Wskazałam Annę, która kiwała głową jak samochodowy piesek-maskotka.
Strażnik przeniósł swój wodnisty wzrok z Anny na mnie i głową kiwnął w stronę schodów.
– No to chodźmy.
Nie marnował czasu.
Deszcz wciąż padał. Krople były jeszcze większe, przypominały cukierki, które razem z Harry kupowałyśmy kiedyś na straganach ulicznych latem. Cały czas o niej myślałam. Gdzie jesteś, Harry?
W Birks Hali Anna popatrzyła na mnie rozbawiona.
– Odocoileus virginianusf
– Wpadło mi to do głowy.
– Nie ma jelenia z białym ogonem w muzeum.
Czy uniosły się jej kąciki ust, czy to tylko ta niska temperatura? Tym razem ja wzruszyłam ramionami.
Choć niechętnie, dała mi swój domowy adres i numer telefonu. Kiedy się rozstawałyśmy, zapewniłam ją, że Ryan wkrótce do niej zadzwoni. Kiedy opuszczałam teren uniwersytetu, coś kazało mi się odwrócić. Anna stała w sklepionym przejściu gotyckiego budynku, w bezruchu, jak jej towarzysze z ery kenozoicznej.
Wróciłam do domu i wybrałam numer pagera Ryana. Kilka minut później zadzwonił telefon. Opowiedziałam mu, że Anna się znalazła, i streściłam naszą rozmowę. Obiecał, że zawiadomi koronera, żeby można było poszukać lekarskich i dentystycznych kart Amalie Provencher. Rozłączyliśmy się zaraz potem, bo chciał jeszcze złapać Annę w gabinecie Jeannotte. Miał do mnie jeszcze zadzwonić i opowiedzieć mi, czego dowiedział się w ciągu dnia.
Na kolację zjadłam sałatkę nicejską z rogalikami, potem zrobiłam sobie długą kąpiel i przebrałam się w stary dres. Wciąż było mi zimno, więc stwierdziłam, że rozpalę w kominku. Skończyły mi się duże kawałki drewna i musiałam użyć zmiętych w kulki gazet obłożonych drewnem na rozpałkę. Zmarznięty deszcz stukał o szyby, kiedy tak rozpalałam ogień wgapiona w płomienie.
Ósma czterdzieści. Wzięłam dzienniki Belangera i przełączyłam na kanał muzyczny w nadziei, że jakiś znany rytm pomoże mi się uspokoić. Zostawione bez kontroli, moje myśli biegały jak koty w nocy, baraszkujące i hałasujące, a mój niepokój osiągnąłby taki poziom, że o spaniu nie byłoby mowy.
Nic z tego. W telewizji starali się jak mogli, ale i tak nie mogłam się skoncentrować.
Zerknęłam na ogień. Płomienie zmieniły się w kilka języczków tańczących wokół kawałka drewna na spodzie. Podeszłam do paleniska, z kilku stron gazet uformowałam kulki i dołożyłam je do ognia.
W tym momencie coś mi się przypomniało.
Gazety!
Zapomniałam o mikrofilmie!
Poszłam do sypialni, wyjęłam kopie, które zrobiłam w bibliotece McGill, i wróciłam z nimi na kanapę. Znalezienie artykułu w La Press zabrało mi dosłownie chwilę.
Pamiętałam, że notatka była niedługa. Dwudziesty kwietnia, tysiąc osiemset czterdziesty piąty, Eugenie Nicolet płynie do Francji. Ma śpiewać w Paryżu i Brukseli, spędzić lato na południu Francji i wrócić do Montrealu w lipcu. Wymieniono nazwiska członków jej świty i podano daty koncertów. Była też krótka historia jej kariery i na koniec zdanie, że wszyscy będą z niecierpliwością oczekiwać jej powrotu.
Na ostatniej kopii były wydarzenia z dwudziestego szóstego kwietnia. Przejrzałam wszystkie strony do tego dnia, ale nigdzie więcej nie wspomniano imienia Eugenie. Przewertowałam je jeszcze raz dla pewności.
Artykuł pojawił się dwudziestego drugiego kwietnia.
W Paryżu miał pojawić się ktoś jeszcze. Talent tego pana nie objawiał się w śpiewaniu, ale w przemawianiu. Jeździł ze swoimi przemówieniami, w których potępiał handel żywym towarem i zachęcał do handlu z Afryką Zachodnią. Urodzony na Złotym Wybrzeżu, edukację otrzymał w Niemczech i otrzymał tytuł profesora uniwersytetu w Halle. Właśnie kończył cykl wykładów w Szkole Teologii McGill.
Cofnęłam się w czasie. Tysiąc osiemset czterdziesty piąty. Niewolnictwo kwitło w Stanach Zjednoczonych, ale zostało zabronione we Francji i Anglii. Kanada nadal była brytyjską kolonią. Kościół i grupy misjonarskie błagały Afrykanów, by zaprzestali eksportu swoich braci i sióstr i zamiast tego zachęcały Europę do włączenia się do legalnego handlu z Afryką Zachodnią. Jak oni to nazywali? “Handel legalny".
Przeczytałam nazwisko pasażera z rosnącym podnieceniem.
I nazwę statku.
Eugenie Nicolet i Abo Gabassa płynęli do Europy tym samym statkiem.
Wstałam, by dołożyć do ognia.
Czy to było to? Czy odkryłam tajemnicę ukrywaną przez półtora wieku? Eugenie Nicolet i Abo Gabassa? Romans?
Włożyłam buty, podeszłam do oszklonych drzwi i je otworzyłam. Drzwi przymarzły. Pociągnęłam mocniej i lodowa warstwa puściła.
Drewno ułożone w stos też przymarzło i chwilę trwało, zanim przy pomocy rydla ogrodowego udało mi się oddzielić jeden kawałek. Trzęsąca się z zimna i pokryta drobinkami lodu wróciłam do środka. Kiedy podchodziłam do kominka, usłyszałam jakiś dźwięk i znieruchomiałam.
Dzwonek u moich drzwi nie dzwoni, ale wydaje z siebie coś na kształt ćwierkania. Właśnie to zrobił, potem nagle przestał, jakby ktoś zrezygnował.
Rzuciłam drewno i pobiegłam do skrzynki przy drzwiach i przycisnęłam guzik wideo. Na ekraniku dostrzegłam znajomą postać znikającą w drzwiach wejściowych.
Chwyciłam klucze, wybiegłam do holu i otworzyłam drzwi przedsionka. Drzwi zewnętrzne właśnie się zamykały. Nacisnęłam klamkę i szeroko je otworzyłam.
Na schodach leżała Daisy Jeannotte.
31
Poruszyła się, zanim ją dotknęłam. Powoli uniosła się na rękach, obróciła i usiadła tyłem do mnie.
– Nic ci się nie stało? – W gardle miałam tak sucho, że sama nie poznałam własnego wysokiego głosu.
Drgnęła na dźwięk moich słów i odwróciła się.
– Ten lód jest zdradliwy. Pośliznęłam się, ale nic mi się nie stało.
Wyciągnęłam rękę i bez protestu pozwoliła mi sobie pomóc. Cała się trzęsła i wcale nie wyglądała najlepiej.
– Wejdź, proszę do środka, zrobię herbatę.
– Nie. Nie mogę zostać. Ktoś na mnie czeka. Nie powinnam wychodzić w taką koszmarną pogodę, ale muszę z tobą porozmawiać.
– Wejdź choć na chwilę, tu jest zimno.
– Nie. Dziękuję. – Jej głos był tak zimny jak powietrze.
Zawiązała szalik i popatrzyła mi prosto w oczy. Za jej plecami drobinki lodu świeciły w świetle latarni. Gałęzie drzew lśniły czernią w mroźnym powietrzu.
– Przyszłam powiedzieć, byś zostawiła moją studentkę w spokoju. Próbowałam ci pomóc, ale chyba nadużywasz mojej uprzejmości. Nie wolno ci prześladować tych młodych ludzi w ten sposób. A podawanie mojego numeru policji w celu niepokojenia mojej asystentki jest nie do pomyślenia.