– Nie…
– Oznacza, że pistolet maszynowy jest gotowy do strzału. Znów zamilkł.
– To byłaby paskudna śmierć. Dużo kul i mnóstwo krwi.
– Dobrze. – Wątpliwości zaczęły się wkradać do serca sędziego. Poczuł, jak napięcie mięśni ustępuje z lekka. Zaczął się zastanawiać: Teraz? Czy to słuszne? On jest sam, czy zdołasz obezwładnić go? Zrób to. Nie, poczekaj. Poczekaj. Nie, teraz jest najlepsza okazja. Zrób to!
Było tak, jak gdyby dwa głosy w jego wnętrzu przekrzykiwały się wzajemnie, a każdy chciał zwrócić uwagę na siebie.
Wyprostował się. I wtedy usłyszał trzeci dźwięk, własny, tubalny głos tak dobrze mu znany z licznych wystąpień sądowych wygłaszanych po wysłuchaniu argumentów obu stron.
Nie, nie teraz. Musisz poczekać.
– Nie ma mowy, żebym nie trafił. Nie tą bronią.
– Rozumiem – odparł sędzia. Przez chwilę poczuł ciężar swoich lat, poczuł ze smutkiem, jak opuszczają go siły.
Bill Lewis krzyknął:
– Jesteś gotowy, stary?
– Tak.
– Nie słyszę.
– Tak, mogę wziąć wiadro.
Kiedy sędzia Pearson odpowiadał, Bill Lewis wziął klucz, otworzył zamek i cofnął się. Uznał, że nieźle nastraszył starego człowieka. Oparł pistolet na biodrze celując w drzwi.
– No dobra. Otwieraj drzwi i bierz wiadro.
Obserwował, jak drzwi otwierają się powoli, odsłaniając sędziego, który przypatrywał mu się uważnie. Lewis lufą wskazał na wiadro. Sędzia skinął i ujął kabłąk.
– Dziękuję – powiedział. – Jesteśmy panu wdzięczni. Lewis gapił się na niego.
– Żaden problem. Chcemy, żeby było wam jak najwygodniej podczas pobytu tutaj. – Słowa wymawiał z dużą starannością. Uśmiechnął się, kiedy starszy pan skinął głową.
– Aha, jeszcze jedno.
– Słucham?
– Do kanapek życzy pan sobie musztardę czy majonez?
Bill Lewis uśmiechał się zamykając za sobą drzwi. Nie pamiętał już jak bardzo przerażony był w pierwszej chwili – przede wszystkim własną słabością.
Olivia Barrow pozwoliła, aby cisza w telefonie narastała, jakby wchłaniając w siebie całą czerń nocy. Wyobrażała sobie ziemistą bladość, jaka musiała wystąpić na twarzy jej ofiary.
– Kto mówi? – usłyszała wreszcie.
– Duncan, doprawdy! Wiesz przecież kto.
Wymówiła te słowa niemal jak kochająca cioteczka strofująca bez przekonania swojego małego siostrzeńca za to, że zbił ohydną, antyczną wazę.
– Czy rzeczywiście musimy bawić się w zgadywanki? – zapytała.
– Nie – odpowiedział.
– Kim jestem, w takim razie? Powiedz, kim jestem.
– Olivia. Tanya.
– Tą samą. No cóż, nie zamierzasz się przywitać ze starą towarzyszką broni? Upłynęło tyle czasu, spodziewałam się, że się ucieszysz, że powiesz: dzień dobry, jak się masz, co się z tobą działo przez te wszystkie lata? Tak jak na spotkaniu dawnej klasy, na zjeździe szkolnym.
– To było tak dawno – odparł.
– Ale pamiętamy wszystko, nieprawdaż? Wszystko, chociaż zdarzyło się tak dawno.
– Tak. Pamiętam.
– Naprawdę, Duncan? Pamiętasz, jak zostawiłeś mnie na pewną śmierć? Ty tchórzliwy sukinsynu!
– Pamiętam – przyznał.
– Pamiętasz, jak Emily zginęła, ponieważ nie przyjechałeś po nas? Bo zostawiłeś nas same na ulicy przed lufami tych wszystkich Świń, ty zasmarkany, wystraszony szczurzy pomiocie!
– Pamiętam.
Olivia nie była w stanie dłużej panować nad sobą. Słuchawka trzęsła się jej w dłoni.
– Czy wiesz, jak długo myślałam o tym dniu?
– Mogę sobie wyobrazić.
– Myślałam o tym w każdej minucie, codziennie przez osiemnaście lat. Duncan nie odpowiadał.
Olivia westchnęła głęboko. Potem jeszcze raz. Zamilkła, wsłuchując się w odgłosy wieczora, w ciężki oddech po drugiej stronie telefonu. Chłodne powietrze otrzeźwiło ją.
– Masz coś do powiedzenia? – zapytała. Chwilę milczał, nie mogąc znaleźć słów.
– Chyba nie.
Ponownie odetchnęła głęboko i poczuła, że gwałtowna wściekłość zaczyna z niej opadać i zastępuje ją to samo co zawsze przytłumione uczucie, które odczuwała przez tyle lat.
– No cóż – powiedziała – przyszedł dzień odpłaty. Pozwoliła, żeby słowa te zawisły w powietrzu.
– Co masz na myśli? – zapytał.
– To jest słownictwo więzienne, język skazańców, który znam tak dobrze, a o którym ty, Duncanie, nie masz pojęcia. Dzięki mnie. Ponieważ nigdy ciebie nie wydałam. Ty też używasz tego słowa – kiedy ktoś jest twoim dłużnikiem, a ty przychodzisz, żeby odebrać pieniądze. Właśnie po to tu jestem, Duncanie. Jestem po to, żeby odebrać dług. – I wyszeptała prosto do słuchawki: – Mam ich, ty szczurzy pomiocie. Mam ich i ty mi za nich zapłacisz.
– Kogo? O co ci chodzi? Co masz na myśli?
Wyczuła, że ogarnia go panika, i zrobiło jej się ciepło na sercu.
– Mam ich obu. Zabrałam ich z parkingu sprzed szkoły i teraz są moi. Dobrze wiesz, o kim mówię.
– Proszę… – zaczął Duncan.
To słowo wprawiło ją we wściekłość.
– Nie proś! Nie błagaj! Ty tchórzu! Miałeś szansę i zlekceważyłeś ją. Powinieneś być tam, a nie byłeś!
Ponownie zapadła głucha cisza.
– Czego chcesz? – wykrztusił Duncan po paru sekundach. Zawahała się.
– No, Duncanie, zaczynasz być grzeczny. Te wszystkie lata były dla ciebie udane, korzystne. Potrafiłeś świetnie zakrzątnąć się koło swoich spraw. – Wzięła głęboki oddech i dodała: – A teraz zabieram to wszystko.
– Proszę cię, tylko nie skrzywdź ich. Dam ci, co chcesz.
– To dobrze.
– Proszę… – powtórzył Duncan, nie zwracając uwagi na jej upomnienia.
– Jeśli chcesz ich z powrotem, musisz za to zapłacić.
– Zapłacę.
– Chyba nie muszę powtarzać tych bezsensownych ostrzeżeń, prawda? To, co pokazują w telewizji. Na przykład – nie dzwoń na policję. Nie mów nikomu. Rób tylko to, co ci mówię. Czy muszę ci to mówić?
– Nie, nie, wcale nie. Jestem gotowy na wszystko…
– Świetnie. Wkrótce jeszcze sobie porozmawiamy.
– Nie – poczekaj! Tommy, mój syn, gdzie…
– Ma się dobrze. I sędzia, ta stara faszystowska świnia, też. Nie martw się. Jeszcze ich nie zabiłam. Nie tak jak ty postąpiłeś z Emily. Oni wciąż jeszcze mają szansę…
– Proszę, nie wiem…
– Ale ja wiem, Duncanie. Mogę ich zabić tak samo łatwo, jak ty zabiłeś Emily i nieomal mnie. Rozumiesz?
– Tak, tak, ale…
– Czy to rozumiesz?! – podniosła głos.
– Tak – rzekł krótko.
– To dobrze, Duncanie. Teraz czekaj. Skontaktuję się z tobą. Byłam w stanie czekać na to osiemnaście lat, z pewnością więc mogę poczekać jeszcze parę godzin. – Zaśmiała się z jego przerażenia. – Życzę ci dobrej nocy, matematyk. I przekaż najlepsze pozdrowienia twojej cizi. Odwiesiła słuchawkę.
Olivia Barrow szybko odsunęła się od automatu, jakby był żywą istotą, i spojrzała na kabinę wzrokiem inspektora oceniającego wielkość parceli budowlanej. Rozejrzała się za Ramonem, który zaparkował nie opodal. Pomachała do niego i energicznie podeszła do samochodu. Ramon otworzył przed nią drzwi, a ona usadowiła się koło niego.
– Jak poszło? – zapytał.
Cała płonęła. Zacisnęła pięść i tak mocno uderzyła w deskę rozdzielczą, że rozległo się dudnienie.
– Coś nie tak?
– Nie – odparła. – To dlatego, że poczułam się naprawdę świetnie. Ramon trochę się uspokoił.
– To dobrze. Powiedz, jak ci poszło?
– Później, po powrocie. Opowiem za jednym zamachem tobie i Billowi.
– Dobra – powiedział, wciąż jeszcze nieco zdenerwowany. – Szykuje szmal, co nie?
– Zapłaci. Nie martw się. Ramon uśmiechnął się.
– W porządku. – Przekręcił kluczyk w stacyjce.
– Poczekaj – rozkazała.
– Chyba nie chcesz tu wysiąść?
– Nie – odrzekła. – Zrobimy coś jeszcze.
– Nie rozumiem – stwierdził. Olivia nic nie odpowiedziała, patrzyła tylko przez okno samochodu.
– To tylko minuta lub dwie – dodała. Wpatrywała się w wejście do banku.
– No dalej, Duncan, chcę zobaczyć twoją twarz.