– Czy mogę pani w czymś pomóc? – zapytał.
Kobieta rozpięła beżowy płaszcz przeciwdeszczowy i powoli sięgnęła pod spód. Uśmiechnęła się.
– Witam, sędzio Pearson – powiedziała. Spojrzała na jego wnuka. – A to musi być Tommy. Żywe odbicie matki i ojca. Jest do nich niezwykle podobny.
– Przepraszam – zaczął sędzia – czy my się znamy?
– Pan prowadził w sądzie sprawy kryminalne, nieprawdaż? – zapytała ignorując jego pytanie. Uśmiech nie znikał z jej twarzy.
– Owszem, ale…
– Przez wiele lat.
– Tak, ale o co chodzi…
– Świetnie, więc z pewnością nieobce są panu przedmioty, takie jak ten. Powoli wyciągnęła rękę spod płaszcza. Trzymała w niej duży rewolwer i mierzyła prosto w jego żołądek.
Sędzia wpatrywał się w broń z narastającym niepokojem.
– To jest magnum 357 – ciągnęła. Zauważył, że w jej głosie brzmiała stanowczość, która mogła też świadczyć o narastającej pasji. – Może zrobić w tobie wielką dziurę. I w małym Tommym też. Najpierw w nim, żebyś w swoich ostatnich chwilach wiedział, że stracił życie przez ciebie. Nie rób nic, co może wszystko skończyć, jeszcze zanim się zacznie. Po prostu wsiądź spokojnie do samochodu.
– Proszę wziąć mnie, on nie jest niczemu… – zaczął sędzia. W myślach automatycznie przebiegał tomy spraw, które kiedyś prowadził, zastanawiając się, w której z nich zagrożenie wywołane przez sprawcę czy sprawców było nieproporcjonalne do wydanego wyroku, kto chciał go odnaleźć, żeby się zemścić. Przesuwały mu się przed oczyma setki twarzy gniewnych mężczyzn, oczy naznaczone wiekiem i zbrodnią. Nie mógł jednak przypomnieć sobie kobiety. A już na pewno tej, która wciskała mu między żebra lufę rewolweru.
– O nie, nie ma mowy – przerwała. – On jest najważniejszy. Jest kluczem do całej sprawy. – Wskazała lufą drogę. – Grzecznie i powoli. Spokojnie. Bez żadnych gwałtownych gestów, sędzio. Pomyśl, jak głupio byłoby, gdybyście tu obaj umarli. Pomyśl o tym, co ukradłbyś swojemu wnukowi. Jego życie, sędzio. Tyle lat. Oczywiście, dobrze to znasz. Tak łatwo kradłeś ludziom życie. Bydlaku!! Więcej już tego nie zrobisz!
Uświadomił sobie, że ktoś otworzył drzwi pchnięciem od środka, że w samochodzie są jacyś ludzie. Gorączkowe myśli zakłębiły mu się w głowie: Uciekać! Krzyczeć! Wołać pomocy! Walczyć z nimi!
Ale nie uczynił nic.
– Rób, co ona mówi, Tommy – powiedział. – Nie martw się. Jestem z tobą.
Para silnych rąk chwyciła go i rzuciła na podłogę samochodu. Przez moment poczuł woń skórzanego obuwia i brudu, zmieszaną z drażniącym zapachem potu wydzielanym pod wpływem zdenerwowania. Zdążył tylko zobaczyć dżinsy i buty z cholewką, gdy na głowę naciągnięto mu czarny szmaciany worek. Uprzytomnił sobie, że taki właśnie worek zakłada kat na głowę skazańca, i podjął próbę walki, ale wkrótce para mocnych rąk obezwładniła go i przycisnęła do podłogi. Poczuł na sobie lekkie ciałko Tommy'ego, chrząknął. Próbował powiedzieć coś do niego, jakieś uspokajające słowa – coś w rodzaju "nie bój się, jestem tutaj" – ale z jego gardła wydobył się tylko jęk. Usłyszał męski głos mówiący spokojnie, choć z goryczą:
– Niech żyje rewolucja! A teraz śpij, stary.
Dostał czymś ciężkim w skroń, ogarnęła go nagła ciemność i stracił świadomość.
3. Duncan
Sekretarka dyskretnie zapukała w szybę drzwi, po czym wsunęła głowę do środka.
– Mr. Richards, czy zamierza pan pracować dzisiaj do późna? Oczywiście, mogę zostać w biurze, ale musiałabym zadzwonić do mojej współlokatorki, żeby zrobiła zakupy…
Duncan Richards spojrzał znad stosu zgromadzonych na biurku papierów i uśmiechnął się.
– Jeszcze trochę, Doris, ale nie musisz zostawać. Chcę tylko skończyć pracę nad podaniem Harris Company.
– Jest pan pewny, Mr. Richards? To dla mnie żaden problem…
Pokręcił głową.
– Zbyt często pracuję do późna – odparł. – Jesteśmy przecież bankierami. Powinniśmy pracować w godzinach urzędowania.
– Dobrze. – Uśmiechnęła się. – W każdym razie będę tutaj do piątej.
– Świetnie.
Zamiast wrócić do swoich papierów, Duncan Richards przeciągnął się w fotelu i splótł ręce na karku. Obrócił się do okna. Było już prawie ciemno – reflektory samochodów ruszających z parkingu wycinały w ciemnościach małe białe plamy. Na tle gęstniejącej szarówki dostrzegał zarysy drzew przy Main Street. Przez chwilę chciał znaleźć się w starym budynku banku, dalej od centrum. Był ciasny i było w nim zbyt mało pomieszczeń, ale położony był dalej od drogi, na wzgórzu i mógł z niego sięgnąć wzrokiem dużo dalej. Pod względem architektonicznym nowy gmach był jałowy i bez duszy. Żadnych widoków z okien poza hałasem ulicy. Nowoczesne meble, najnowszy system zabezpieczeń. Tyle się zmieniło, od kiedy podjął tu pracę. Greenfield przestało być niewielkim miasteczkiem uniwersyteckim. Napłynęli tu biznesmeni, właściciele firm budowlanych i finansiści z Nowego Jorku i Bostonu.
Straciło swoją osobowość, pomyślał. A może i my wszyscy.
Spojrzał na leżące przed nim podanie. Było jednym z kilku, które trafiły na jego biurko w ostatnich sześciu miesiącach – mała firma budowlana chciała nabyć dziesięć hektarów ziemi z widokiem na Green Mountains – można by tu było postawić sześć luksusowych budynków. Gdyby się udało zdobyć na każdy dom trzysta tysięcy, mała firma momentalnie przekształciłaby się w firmę średniej wielkości. Cyfry wydają się w porządku, pomyślał, przyznamy kredyt na kupno ziemi, następnie na budowę domów i wreszcie, po ich sprzedaży, będziemy je mieli na hipotece. Nie musiał korzystać z kalkulatora, żeby wiedzieć jak dużo zyska na tym bank. Bardziej interesowali go sami przedsiębiorcy. Westchnął na myśl, jak bardzo muszą być spięci. Uchwycić szansę, zdobyć kredyt, osiągnąć sukces. W amerykańskim stylu. To się nigdy nie zmieni.
Bankier jednak musi być człowiekiem staromodnym i ostrożnym. Nie spieszyć się, nie poddawać się naciskom.
Chociaż to też się zmienia. Na małe banki, takie jak First State Bank of Greenfield, wywierają nacisk bankowe giganty. Baybanks of Boston otworzył właśnie swoje biuro na Prospect Street, a Springfield National, jeszcze niedawno sam stanowiący konkurencję, został przejęty przez Citicorp.
Może i nas też wykupią. Jesteśmy całkiem atrakcyjnym łupem. Wyniki nadchodzącego kwartału wskazują na duży skok. Zanotował w pamięci, żeby sprawdzić, jak stoją jego akcje, tak na wszelki wypadek. Chociaż żadnych pogłosek na ten temat nie było. Zastanowił się, czy nie powinien zapytać o to starego Phillipsa, prezesa banku, ale zrezygnował. On zawsze polegał na mnie, od samego początku. Teraz zapewne także.
Przypomniał sobie, jak osiemnaście lat temu po raz pierwszy przekraczał drzwi banku. Wahał się, gdy ojciec Megan otworzył je przed nim. Jego nowa fryzura onieśmielała go i wciąż chciał sięgać do niej ręką – pewnie właśnie tak człowiek, któremu amputowano ramię, musi się czuć w pierwszych dniach po operacji.
Wspomnienie o tym, jak bardzo się wtedy bał i jak usilnie starał się ukryć to przez cały długi dzień, przyprawiło go o skurcz żołądka. Dlaczego akurat teraz o tym myślę?
Znów spojrzał w okno – mimo wysiłków wspomnienia wciąż powracały – Był słoneczny poranek. W banku panował duży ruch. Właśnie dzięki temu słońcu, ludziom i ruchowi dokoła moje zdenerwowanie zostanie zauważone. Miałem wrażenie, że nigdy więcej się nie zdobędę, żeby jeszcze raz wejść do banku. Phillips uznał, że mogę zacząć jako kasjer, gdyż poręczył za mnie sędzia Pearson. Byli kumplami od golfa. Ręce mi się trzęsły, kiedy pierwszy raz trzymałem pieniądze, i za każdym otwarciem drzwi wejściowych myślałem, że to już koniec. Spodziewałem się ponurych facetów w nijakich garniturach. Ze w końcu przyjdą po mnie.