Выбрать главу

– Nie, w żadnym wypadku – uciął krótko.

– Wiesz, brzmi to idiotycznie, ale…

– Teraz już nic nie brzmi idiotycznie. Uśmiechnęła się blado.

– …ale gdyby oni nie żyli, tobym jakoś wyczuła. Duncan zgodził się z nią.

– Ja też tak myślę. Zawsze, kiedy Tommy był chory lub miał kłopoty, czułem to wewnętrznie… – Zawiesił głos. W rogu piwnicy spostrzegł coś i raptownie schylił się po to.

– A więc – Megan odezwała się nagle zdecydowanym tonem, który zdziwił ją samą – co zamierzamy? Gdzie się udamy? Jak będziemy z nią walczyć?

Duncan wyprostował się, trzymając w ręku metalową skrzynkę wielkości pudełka na buty.

– Wiedziałem, że go znajdę. Nie rozumiem, dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej.

– Czy teraz zgłosimy wszystko na policję? – zapytała Megan.

– Nigdy nie wiedziałem, co z tym zrobić.

– Nie – Megan odpowiedziała sama sobie. – Nie. Wiem, co zrobimy. – Pomyślała o spisie i mapie okolicy, które trzymała w teczce. – Powinniśmy zrobić to od samego początku.

Zdała sobie sprawę z tego, że stoi i mówi dziwnym, obcym głosem. W jej słowach była siła i determinacja, których przedtem prawie nie doznawała. Nie było to jednak niemiłe.

Duncan podszedł do niej. W świetle gołej żarówki ich cienie były nienaturalnie wyolbrzymione. Nacisnął zatrzask na cynowym pudełku i otworzył je. Megan zajrzała, do środka i natychmiast rozpoznała kawałek przetłuszczonej szmaty przez tyle lat ukrywającej swoją zawartość.

– Myślisz, że jeszcze działa?

– W 1968 działał – odpowiedział Duncan. – Nigdy nie wiedziałem co z tym zrobić – powtórzył. – Chciałem go wyrzucić, kiedy uciekaliśmy stamtąd, ale nie zrobiłem tego i później też jakoś nigdy się go nie pozbyłem. Kiedy przeprowadzaliśmy się, też go zawsze zabierałem ze sobą.

Podniósł wielkokalibrowy pistolet do światła, sprawdzał, czy jest zardzewiały i czy działa. Z rękojeści wyjął magazynek z nabojami i odciągnął kurek pustego pistoletu z ostrym, metalicznym dźwiękiem.

– Pamiętasz, jak nas uczyła? – zapytał Duncan. – Jak to ona nazywała? Poranną modlitwą.

– Jesteśmy nową Ameryką – zaintonowała Megan. Wzięła pistolet Duncanowi z ręki i skierowała lufę do dołu.

– Jesteśmy nową Ameryką – powtórzyła. Odciągnęła spust, iglica uderzyła w pustą komorę z ostrym dźwiękiem, który odbił się echem w piwnicy poruszając ich wyobraźnię.

Megan pozwoliła Duncanowi się przespać.

Chodził nerwowo po salonie aż do wpół do czwartej nad ranem, z setkami pomysłów w głowie, aż wreszcie padł wyczerpany na fotel z bronią na kolanach. Bliźniaczki znalazły go w tej pozycji, gdy się obudziły; Lauren delikatnie wyjęła mu pistolet z ręki, a Karen dotknęła jego ramienia, by go nie przestraszyć, gdyby się obudził. Troszkę później Megan udała się do kuchni, gdzie bliźniaczki zdążyły już położyć pistolet na środku kuchennego stołu i wpatrywały się weń, jakby był czymś żywym.

– Skąd my to mamy? – zapytała Lauren.

– I co chcecie z tym zrobić? – dodała Karen.

– Mamy to od sześćdziesiątego ósmego. Nie potrzebowaliśmy go nigdy… – Czuła się nieco zaskoczona podejściem bliźniaczek, ich rzeczowym tonem; nie wydawały się ani zaszokowane, ani przestraszone widokiem broni w ich domu.

– …dotąd – Lauren dokończyła zdanie za matkę.

– Aż dotąd – powtórzyła Megan.

– Czy rzeczywiście zamierzamy… – zaczęła Karen, lecz matka przytrzymała ją za rękę.

– Macie już jakiś plan? – zapytała Lauren.

– Nie, jeszcze nie.

– Więc co zrobimy?

– Teraz? – Megan spojrzała na bliźniaczki. – Teraz, dziewczynki, zostańcie tutaj i miejcie na oku ojca. Niech żadna nic nie robi. Jeśli zadzwoni telefon, obudźcie go. To mogą być oni. Powiedzieli, że się skontaktują.

– Nienawidzę czekania – powiedziała Lauren z nagłą siłą. – Nie znoszę tak czekać wciąż na coś, co nam się przydarzy. Może tak my byśmy coś zrobili.

– Przyjdzie i nasz czas, obiecuję – zapewniła Megan.

Lauren z zadowoleniem skinęła głową. Jej siostra wpatrywała się w matkę.

– A co chcesz teraz zrobić? – zapytała Karen. Megan podniosła pistolet ze stołu i schowała do teczki.

– Nie zrobisz sama nic nierozsądnego, prawda? Pójdę obudzić tatę – ostrzegała Lauren. – To dotyczy nas wszystkich.

Megan pokręciła głową.

– Nie martw się. Chcę tylko pojechać i rzucić okiem na niektóre posiadłości. To właśnie robią agenci nieruchomości w niedzielę.

– Mamo!

– Mamo, absolutnie nie możesz jechać sama. Tata się wścieknie.

– Wiem, ale muszę to zrobić sama.

– Dlaczego? I co chcesz zrobić?

– Co? Wyciągnąć sztylet znienacka – odpowiedziała Megan. – Próbowałam odgadnąć, który dom mogliby ewentualnie wynająć. Znalazłam parę takich miejsc. Może będę miała szczęście i odnajdę Tommy'ego i dziadka.

– Taak. A może będziesz miała pecha i wpadniesz w tarapaty – mruknęła pod nosem Karen.

– Mamo, to jest szaleństwo… – zaczęła Lauren. Megan pokiwała głową.

– Tak, chyba tak. Ale przynajmniej jest to coś, a to jest lepsze niż nic.

– Myślę jednak, że powinnaś poczekać na tatę – nalegała Karen.

– Nie, on już zrobił, co do niego należało. Sam. A teraz ja zrobię, co do mnie należy. Też sama.

Popatrzyła wnikliwie na dziewczynki. Zaskoczyło ją przez moment, że jest taka dogmatyczna, wiedziała jednak, że musi wyjść z domu, zanim obudzi się Duncan. On jest taki rozsądny i praktyczny, a przede wszystkim będzie się o nią bał. Nie dopuści, by podjęła to ryzyko, a to byłoby gorsze aniżeli każde możliwe niebezpieczeństwo. Walczyły w niej sprzeczne racje. Nie zrobiłam dotąd nic, pomyślała… Teraz przyszedł czas, bym coś zrobiła.

– Mamo, czy ty na pewno wiesz, co robisz? – zapytała Lauren.

– Tak – odparła Megan. – Nie. Zresztą, co to za różnica. – Nałożyła żakiet, wzięła czapkę i szalik. – Kiedy ojciec się obudzi, powiedzcie, że zadzwonię za godzinę lub dwie. I niech się o mnie nie martwi.

Przejęta troską o Duncana, który spał ciężkim snem, zostawiła bliźniaczki, z których żadna nie uwierzyła jej ani na moment.

Kiedy znalazła się na zewnątrz, zatrzymała się i wciągnęła w płuca haust zimnego powietrza. Poczuła jak wilgoć i chłód przenika jej mózg i rozjaśnia myśli. Na moment ogarnęło ją poczucie winy, zdawała sobie sprawę, w jaką furię wpadnie Duncan, kiedy się obudzi. Odsunęła jednak na bok to uczucie i podeszła stanowczym krokiem do samochodu, rozglądając się jednocześnie czy nie ma w pobliżu Olivii i jej ludzi. Dookoła nie było nikogo poza sąsiadami. Jedna z rodzin zapakowała się właśnie do furgonetki i ostrożnie wyjeżdżała tyłem z podjazdu. Samochód załadowany był kijami hokejowymi, łyżwami, wszyscy mieli na sobie czerwono-niebieskie dresy. Inny sąsiad oczyszczał ścieżkę z zeschłych liści. Nieco dalej starsze małżeństwo okładało nowozem grządki kwiatowe przed pierwszymi opadami śniegu. Poczuła się niemal przygwożdżona normalnością otoczenia. Obok przejechał samochód, w którym siedział jeden z pośredników z jej biura, mieszkający przy sąsiedniej przecznicy. Pomachała mu kokieteryjnie, aż zrobiło jej się głupio. Ale przy tej sposobności popatrzyła za samochodem, i jednocześnie zbadała wzrokiem ulicę. Kiedy już była całkowicie pewna, że nikt na nią nie czeka i nikt nie obserwuje domu, wślizgnęła się za kierownicę. Zanim jednak zapaliła silnik, sprawdziła, czy wszystko wzięła: Mapa. Adresy. Papier i ołówek. Lornetka. Aparat fotograficzny i film. Pistolet. Na sobie miała ciemną kurtkę, wysokie, nieprzemakalne buty oraz jedną z wełnianych czapek narciarskich Duncana, którą naciągnęła na oczy. Przekręciła kluczyk w stacyjce, odetchnęła głęboko i ruszyła w drogę.

Jechała przez Greenfield szybko, nieustannie sprawdzając we wstecznym lusterku, czy jadące za nią samochody – ciemny sedan, furgonetka, sportowe auto czy też samochód dostawczy – nie śledzą jej. Muszę być całkowicie pewna, myślała. Dwukrotnie zatrzymała się na stacjach benzynowych, przepuszczając cały szereg pojazdów, chociaż nie była do końca przekonana, czy jest to najlepszy sposób na zgubienie ewentualnego ogona. Ostatecznie wybrała inny sposób. Wjechała na teren Greenfield College, znajdującego się już na peryferiach miasta. Był tam długi, okrążający trawnik podjazd do części administracyjnej. Przejechała nim, przyspieszając nieco, i wjechała z powrotem na drogę, tyle że w przeciwnym kierunku. Wówczas zatrzymała się, sprawdzając w lusterku czy nikt nie robi podobnego manewru. Upewniła się, że nie, wiec pojechała dalej, nie wiedząc, co prawda, czy jest bliżej swego zadania, ale będąc pewną, że przynajmniej próbuje to robić.