Wyjęła lornetkę i skierowała wzrok na zaparkowany przed domem samochód. Kiedy dostrzegła plakietkę z agencji wynajmu, serce zabiło jej mocniej. Farmerzy przecież nie używają wynajętych samochodów. Ani studenci. Znam jednak kogoś, kto z nich korzysta. Jest nim Olivia.
Przesunęła lornetkę dalej, zatrzymując się na domu. Nic szczególnego nie odróżniało go od innych. Był dwupiętrowy, w stylu Cape – z każdej kondygnacji można było ujrzeć pozostałe. Salon i jadalnia na dole, skonstatowała, sypialnie na piętrze i na samej górze poddasze. Tak, to musi być tu.
Szybko odłożyła lornetkę i naszkicowała mapkę budynku i okolicy. Sama znajdowała się teraz z boku, skąd widać było front domu oraz tył. Długi pas lekko opadającego w dół pola rozciągał się od tyłów budynku aż do linii drzew. Tamtędy, przypuszczalnie, biegła boczna droga. Z przodu widać było kręty podjazd pod ganek, a także skrawek zaniedbanego trawnika. Gdyby ktoś chciał od tej strony zbliżyć się do domu, musiałby pokonać pięćdziesiąt metrów otwartej przestrzeni. Wyjęła aparat i zrobiła kilka szybkich zdjęć. Były ciemne i niewyraźne, ale mogła przynajmniej pokazać coś Duncanowi.
Odłożyła aparat, szkicownik, ponownie wzięła lornetkę. Było coraz ciemniej. Przez moment pomyślała z przestrachem, że nie znajdzie powrotnej drogi przez las. Przegnała jednak lęk i utkwiła wzrok w budynku. Czy jesteś tu, Tommy? Próbowała skoncentrować się, przebić wzrokiem mur, poczuć obecność syna. Daj mi jakiś znak, do cholery. Jakiś sygnał. Poczuła przemożną chęć zawołania go po imieniu, ale zagryzła wargi do krwi i opanowała się. Wtem uchwyciła kątem oka jakiś ruch w jednym z pokojów. W środku zapaliło się światło i za ułamek sekundy zobaczyła postać człowieka.
Był to Bill Lewis. Rozpoznała go natychmiast, po takim samym jak niegdyś, charakterystycznym chodzie. Postać zniknęła jej z oczu równie szybko, jak się pojawiła.
Chciało jej się krzyczeć.
Upuściła lornetkę, chwyciła pistolet i zaczęła przechodzić przez mur, myśląc tylko o jednym – że tam, w środku jest jej syn.
Idę, krzyczało jej serce. Już idę!
Na siłę jednak zatrzymała się, z nogą już po drugiej stronie ogrodzenia. Przez chwilę nie wiedziała zupełnie co robić, walcząc ze sobą, rozdarta między rozsądkiem a pragnieniem. Wreszcie, wbrew sobie, cofnęła się i schowała ponownie za murkiem. Kręciło jej się w głowie i musiał minąć pewien czas, zanim się uspokoiła. Spróbowała ocenić racjonalnie swoje szansę wobec trzech uzbrojonych porywaczy. Uświadomiła sobie, że byłyby minimalne.
Na moment przymknęła powieki usiłując przekonać siebie samą, że powinna stąd odejść. Pragnęła za wszelką cenę poinformować w jakiś sposób swoje dziecko, że wróci po nie, ale wiedziała, że to nierealne.
Otworzyła oczy, zobaczyła naszkicowaną mapkę i wzięła do ręki ołówek. Zachowaj spokój, ostrzegała siebie. Zapamiętaj ważne szczegóły. Przecież tu wrócisz. Podniosła głowę i wyrysowała mapkę otoczenia, w najdrobniejszych szczegółach, tak dokładnie, jak tylko pozwalała jej drżąca ręka i zapadający mrok.
Potem podniosła lornetkę i ponownie przesunęła nią po budynku. Nie dostrzegła żadnego nowego ruchu, ale nie miało to już dla niej znaczenia. Wiem, że jesteście tutaj.
Szepnęła do siebie: Tommy, idę do ciebie.
Wetknęła broń pod kurtkę i zebrała swoje rzeczy. Zaczęła wycofywać się przez kłujące krzaki i niemal całkowite ciemności. Jednocześnie przemawiała łagodnie, w nadziei że jej słowa uniosą się aż do nieba, przebiją się przez ściany więzienia, przemkną niesłyszalne obok porywaczy i zabrzmią delikatnie w jego uszach:
– Tommy, już idę. Czy mnie słyszysz? Idę po twojego tatę i wrócimy tu razem, żeby was zabrać do domu. Idziemy po was.
Megan wycofywała się przez las, samotna lecz zdecydowana, czując jak przepełnia ją upojenie zbliżającej się walki.
Część jedenasta. NIEDZIELA W NOCY
Duncan kręcił się wściekły po domu. Czuł się tak, jakby poruszał się po ruchomych piaskach. Bardzo chciał coś robić, a nie tylko bezczynnie czekać. Fale przerażenia targały mu żołądek. Spoglądał to na zegarek, to na milczący głucho telefon, na zapadającą za oknem czerń nocy, i znów na córki obserwujące go bez słowa.
– Gdzie podziewa się wasza matka? – denerwował się. Karen i Lauren milczały.
– Nie wytrzymam tego. Zostawiła nas bez słowa i nawet nie wiemy, co się z nią dzieje.
– Nic jej nie jest – uspokajała go Lauren. – Wiem, że nic jej nie jest.
– Nie martw się, tato – dodała Karen. – Niedługo wróci.
A gdzie jest, do cholery, Olivia? Zastanawiał się. Ironia losu. Czekam na dwie kobiety mojego życia: Megan i Olivię. W potrzasku między nimi dwiema.
Nagle poczuł jakieś rozluźnienie we wnętrzu, jakby opuściło go dotychczasowe napięcie. Odetchnął głębiej.
I wtedy zadzwonił telefon.
Bliźniaczki podskoczyły spłoszone.
Duncan podniósł słuchawkę.
– Tak?
– Ach, Duncan, jak miło słyszeć twój głos.
– Olivio, chciałbym…
Zignorowała jego proszący ton i plotła dalej fałszywie przyjacielskim głosem.
– Cóż, matematyk, pewnie liczysz sekundy, minuty i godziny. Zajmujesz się głównie upływającym czasem, prawda? A twoje czekanie układa się już w całe dni, co?
– Olivio…
– A przecież, matematyk, czas to pieniądz, zwłaszcza w tym przypadku. Roześmiała się z własnego dowcipu.
– Olivio, ja dotrzymałem warunków umowy.
– Mówisz jak księgowy, panie Bankier. Zajmuj się lepiej liczeniem minut, a ja będę liczyć dolary.
– Masz mi ich oddać! – krzyknął Duncan do telefonu.
– Spokój, matematyk – odparła łagodnie, lecz w jej głosie, jak zwykle, brzmiała groźba. – Chyba że chcesz, żebym się rozłączyła i kazała ci czekać jeszcze dłużej.
– Nie!
– Więcej cierpliwości. Powinieneś nauczyć się panować nad sobą. Tak jak ja. Zadzwonię później. Może.
– Nie, błagam! – Urwał w pół słowa. – Słucham cię, o co ci teraz chodzi? – Natychmiast poczuł na siebie złość. Ile razy ze mną rozmawia, zawsze wyciąga ten sam straszak: "Rozłączę się i zostawię cię w próżni". A ja wpadam w tę jej pułapkę jak głupiec. Zazgrzytał z wściekłości zębami.
Chwila milczenia narastającego między nimi pozwoliła mu uświadomić sobie, że Olivia nie wspomniała słowem o Megan. Znaczyło to, że jego żonie nic się nie stało. Nie wiadomo gdzie jest, ale jest cała i zdrowa. Ta myśl przyniosła mu ulgę.
Po kilkunastu sekundach usłyszał znowu Olivię. Odezwała się syczącym szeptem.
– To nie wystarczy – powiedziała.
Duncan poczuł, jakby ktoś chwycił go za serce i mocno ścisnął.
– Nie mogę uwierzyć…
– To nie wystarczy! – stwierdziła z naciskiem.
– Zdobędę więcej – dodał momentalnie.
– Nie tak szybko – Olivia cicho zaśmiała się.
– Jeszcze nie wiem jak, ale zdobędę. Wypuść ich tylko.
– Ty chyba nic nie rozumiesz, Duncanie… Milczał, nie wiedząc co odpowiedzieć.
– Myślę, że musimy zawrzeć pewien układ – kontynuowała Olivia.
– O czym ty mówisz, do diabła?
– Widzisz, potrzebuję bankiera. Mojego własnego, prywatnego bankiera i moje własne, prywatne konto. Już o tym wcześniej wspominałam. Tak, tak, matematyk, ty będziesz moim kontem. Kiedy będę chciała więcej, wrócę tu i wezmę sobie pieniądze. Dasz mi je wtedy, prawda?
To się nigdy nie skończy, pomyślał. I odpowiedział:
– Tak.
Olivia wybuchnęła ochrypłym, bezlitosnym śmiechem.
– Za szybko się zgadzasz, Duncanie. O wiele za szybko. Odetchnął głęboko i powtórzył:
– Tak.
– Widzisz, nie wiesz nawet, o co mi chodzi. Może to będzie za sześć miesięcy. A może za sześć lat. Ale wrócę na pewno. Będzie to taki nasz długoterminowy układ miedzy dłużnikami. Jak wy to nazywacie? Chyba "hipoteka na życie", prawda?
To się nigdy nie skończy, pomyślał Duncan po raz wtóry.
– A jeśli się zgodzę?
– Dostaniesz ich z powrotem.
– Więc się zgadzam.
– To takie proste i łatwe – powiedziała Olivia. – Nie sądzisz, że będziesz mógł mi to przygotowywać? Nigdy nie będziesz wiedział na kiedy. Jakie to wszystko będzie cudowne. Ty będziesz zarabiał pieniądze, a ja od czasu do czasu coś sobie z nich uszczknę. Twoja rodzina będzie żyła w spokoju. Bez strachu, że ktoś dostanie jakąś kulkę w plecy. Bo przecież gdybym chciała, byłoby to takie łatwe. Może któreś z twoich dzieciaków, w powrotnej drodze ze szkoły do domu. Strzał z przejeżdżającego samochodu. Albo Megan, jadąca na umówione spotkanie z klientem agencji, które okazało się zupełnie czymś innym. Zabójstwo to przecież nic trudnego. Stały się prawdziwą amerykańską tradycją. Na pewno zresztą pamiętasz sam. Nasz wspólnie przeżyty rok zasłynął wręcz z tego powodu.