– Mamy tu czekać? – zapytała Karen.
– Nic nie zobaczymy.
Megan odwróciła się w stronę budynku.
– Dobrze – westchnęła. – Tam widać stertę kamieni, to chyba pozostałość po jakimś murze. Ale miejcie się na baczności, dobrze? I pilnujcie także samochodu.
Bliźniaczki zgodnie skinęły głowami. Megan zdała sobie sprawę, że jej instrukcje były idiotyczne. Mieć oko. Chciało się jej śmiać. Tak jakbyśmy wszyscy wiedzieli, na co się porywamy. Odrzuciła te myśli i poprowadziła córki w miejsce, skąd mogły dobrze widzieć dość wysokie zabudowania. Obejrzała dziewczęta uważnie i umieściła je, dobrze ukryte, za głazami.
– Nie wychylajcie się – poleciła nerwowym szeptem. Następnie zwróciła się w stronę bielejącego budynku. Srebrzyste, pokryte szronem pole przypominało uderzającą o brzeg i cofającą się falę.
– No dobrze – powiedziała. – Czekajcie tutaj. I bez wygłupów.
– Daj spokój, mamo. Zaraz będzie wschód i tato czeka.
– Tylko ostrożnie, pamiętajcie.
– Mamo…
Chciała im powiedzieć, jak bardzo je kocha, ale pomyślała, że może to je krępować. Szepnęła więc do siebie:
– Kocham was obie. Proszę, bądźcie ostrożne.
Z trudnością przełknęła ślinę. Ż trudnością nakazała nagle zesztywniałym mięśniom dalszy marsz. Na chwilę mocno zacisnęła powieki i zaczęła się przedzierać niezgrabnie miedzy krzakami. Nie spojrzała ani razu w tył, wiedząc, że gdyby to zrobiła, nie byłaby w stanie zostawić córek samych w lesie, tak blisko niebezpieczeństwa.
Duncan przywarł do ściany czekając na Megan wyłaniającą się z rannej mgły. Wypatrywał, czy w budynku zacznie się coś dziać. Próbował nie myśleć o niczym, nie chciał zastanawiać się, co robią i co jeszcze będą musieli zrobić. Próbował skupić się na najprostszych rzeczach – wdechach i wydechach. Gdy usłyszał odgłosy w lesie, odwrócił się i spostrzegł żonę pełznącą w jego kierunku.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
– Znalazłyśmy samochód sędziego. Jest ukryty przy bocznej drodze, tam gdzie zostawiłam dziewczęta.
– Czy one…? Sam już nie wiem.
– Chyba tak. Na pewno.
Megan spojrzała na Duncana i przez chwilę jej determinacja osłabła. On też ma swoje momenty zwątpienia. Chcieli porozmawiać, ale zmusili się do milczenia. Megan poczołgała się do przodu i wtuliła się w ramiona męża, kryjąc twarz na jego piersi. Słyszała bicie jego serca, on wsłuchiwał się w jej oddech. Poczuli przypływ sił i stanowczości.
– Czas – powiedział Duncan. – Jeśli będziemy zwlekać, ktoś może się obudzić, a wtedy… – Nie dokończył zdania.
Megan odwróciła się na plecy i wpatrzyła w niebo. Widziała w dali szkarłatne smugi światła oblekającego krawędzie gęstych chmur.
– Czerwone chmury na wysokości – powiedziała.
– Żeglarzu, miej się na baczności – Duncan również spojrzał w górę i skinął głową. Może będzie burza. A może śnieg.
Megan odwróciła się i uchwyciła jego dłoń.
– Myślałeś o Tommym?
– Tak.
– Ja również. Uratujemy go. Duncan uśmiechnął się z trudem.
– Jestem gotów. Kiedy tylko chcesz.
Megan wyjrzała spoza kamiennej ściany. Odetchnęła głęboko.
– Najpierw podkradam się do samochodu. Potem pod ganek, a potem do drzwi. Kiedy już dostanę się do środka, odliczasz do pięciu i gnasz jak szalony do samochodu. I do drzwi. Dobra? – Duncan pstryknął bezpiecznikiem karabinu. Odciągnął rygiel do tyłu, nabój z suchym trzaskiem wszedł do komory nabojowej.
– Zrób to samo – polecił jej ostrym szeptem.
Megan wzięła pistolet w rękę i przygotowała go do strzału.
– Gotowa?
– Gotowa.
– Kocham cię. Teraz, naprzód!
Duncan uniósł się nieco i położył karabin na murku, a Megan przeskoczyła na drugą stronę. Przez chwilę miała wrażenie, że nurkuje do głębokiego, czarnego basenu. Wszystko, czym do tej pory byłam, w co wierzyłam i czego pragnęłam, zapadło się gdzieś, pomyślała. Chwilę potem uprzytomniła sobie, że biegnie, tuż przy ziemi, zimne powietrze owiewa jej rozpalone policzki, a stopy ślizgają się po nawierzchni podwórza. Odległość do domu wydała jej się nagle rosnąć, była znacznie większa, niż sobie wyobrażała. Przed nią rozciągał się szeroki, olbrzymi, jasno oświetlony, niebezpieczny świat. Zacisnąwszy szczęki gnała do przodu.
Ramon Gutierrez leżał na łóżku, obserwując światło wstającego dnia i myśląc o morderstwie. Próbował sam siebie przekonywać. To nie jest takie trudne. W pewnym sensie nie różni się niczym od innych przestępstw.
Kiedy był młody, do gangu trzeba się było czymś wkupić. Rabunkiem, gwałtem, zabójstwem; różnie, zależnie od organizacji. W jego okolicy nie było to czymś specjalnym; niemal wszyscy się stykali z przestępstwem, co sprawiało, że takie postępowanie było raczej normą niż wyjątkiem. Nie miał wstrętu do popełniania przestępstw, jedynie obawiał się, że go złapią. Myśli te zlały się w nim z nienawiścią do obu więźniów na poddaszu. Są niebezpieczni, mówił sobie. Są bardzo niebezpieczni i mogą zabić cię dużo szybciej, niż ci się wydaje. Ich oczy są jak karabiny wymierzone prosto w twoje serce. Ich pamięć jest jak nóż, który może poderżnąć ci gardło. A ich głosy – jak prąd w krześle elektrycznym. Mogą cię załatwić raz na zawsze. Mogą cię załatwić na zawsze, jak każdy policjant.
Poczuł smużkę potu na czole.
Toczył wewnętrzną walkę, chęć snu zmagała się z bezsennością. Pragnął mieć przed sobą więcej czasu niż te kilka godzin, które mu pozostało. Muszę się mieć na baczności, mówił sobie. Ocenił owo wewnętrzne zmaganie i uświadomił sobie, że oczy ma szeroko otwarte i przygląda się światu ukazującemu się coraz wyraźniej w soczewce świtu.
Przypomniał sobie więzienie, przyłączenie się do ruchu. Podobnie jak to było z młodzieżowymi gangami, i tu kierownictwo zawsze wyznaczało warunki wstąpienia do grupy. O ile jednak inicjacja w gangu miała jakiś praktyczny wyraz, ruch lubował się w symbolice, a zwłaszcza w bombach. On zawsze uważał to za tchórzostwo, choć rozumiał, że było to dużo bezpieczniejsze podejście z punktu widzenia organizacji. Tak więc uczynił, co mu kazano – pomógł zainstalować bombę w męskiej toalecie pewnego budynku rządowego. Nie jego winą było to, że ta cholerna rzecz nie eksplodowała, jak to było w planie.
Wspomnienie to niebawem uleciało. Pomyślał o zakładnikach uwięzionych na górze. Wyobraził sobie ich obu siedzących na pryczy, z twarzami zwróconymi ku niemu. Próbował odmalować obraz strzelaniny, krwi, ran. Już widział ich rozciągniętych na podłodze i sztywniejących.
Wtedy uzmysłowił sobie, że w rzeczywistości dotąd nigdy nikogo nie zabił, chociaż obecny był przy kilku morderstwach; po raz pierwszy podczas wojny gangów, kiedy dwóch przeciwników osaczono w alejce: drugi raz w więzieniu, po posiłku, kiedy fala skazańców wypływała na plac do ćwiczeń i w raptownym zamieszaniu, które towarzyszy zawsze przemieszczaniu się dużych mas ludzkich, zaszlachtowano jednego informatora; po raz trzeci, kiedy towarzyszył Olivii przy wykonaniu wyroku w Kalifornii. Przypomniał sobie twarz tego człowieka, w momencie gdy zrozumiał, co go czeka – ową mieszaninę paniki i wściekłości. Walczył. Wiedział, że nie ma żadnych szans, ale walczył, co jej ułatwiło całą sprawę. Miał nadzieję, że sędzia i chłopak też będą walczyć. W ten sposób zabije ich w walce i również dla niego będzie to łatwiejsze do przełknięcia.
Zaklął cicho i spuścił nogi na podłogę.
W słabym świetle brzasku dostrzegł paczkę papierosów na starym, rozklekotanym stoliku. Kichnął sięgając po nie. Do diabła z tą zimną ruderą. Niech ją piekło pochłonie. Nie chcę jej już nigdy więcej widzieć.
Próbował wyobrazić sobie ciepłe strony. Dodawał sobie otuchy, myśląc: Dzisiaj za parę godzin będę leciał na południe z kieszeniami pełnymi pieniędzy. Spojrzał na swój worek podróżny, zapakowany i gotowy do drogi.
Wstał, włożył spodnie i buty. Przez głowę wciągnął złachmaniony szary dres z kapturem.
Z pokoju Billa Lewisa dochodził przytłumiony odgłos chrapania. Ramon zrobił parę ruchów gimnastycznych. Potem podszedł do łóżka i wyciągnął pistolet. Wsunął go za pasek. Od jutra, pomyślał, wszystko będzie inaczej. Wyobraził sobie, jak cieplutko mu będzie w łóżku obok Olivii.