– Siedzę w drugiej furgonetce, zaparkowanej za drogerią, z włączonym silnikiem. Czekam, aż się pokaże wóz Duncana. Ruszam, kiedy wszyscy do niego wsiądą. Powoli w dół Sunset, obok banku.
– Tak jest.
Olivia zawahała się.
– A co się dzieje wewnątrz banku? Kwanzi natychmiast odpowiedział:
– Żadnych strzałów bez potrzeby. A jeśli już, to w sufit. Pamiętajcie, że nic nie daje Świniom takiego popędu jak strzelanina.
Wszyscy kiwnęli głowami.
– Nie chcę stosu trupów.
– Uważam, że broń powinniśmy mieć zabezpieczoną – stwierdził Duncan. – Będziemy wtedy pewni, że nikt nie zrobi błędu. Musimy pamiętać o naszym celu – zabrać pieniądze i wygłosić oświadczenie. Jeśli się wdamy w strzelaninę, to świńska prasa nazwie nas po prostu bandą rabusiów.
Pozostali zgodzili się z nim.
– Brat ma rację – powiedziała Olivia. – Musimy pamiętać po co tu jesteśmy. Żeby nikogo broń nie swędziała.
– A jeśli strażnicy sięgną po broń? – zapytała Emily.
– Nie sięgną – orzekła Olivia. – Są nauczeni, że w razie napadów mają zachowywać się spokojnie. – Roześmiała się. – A poza tym, to przecież nie ich pieniądze. – Na twarzach obecnych pojawiły się uśmiechy. – Zanim zorientują się, że to napad, nas już tam nie będzie.
– Jeszcze jedno – dodał Sundiata. – Nie ruszać szuflad kasjerów. Może, co prawda, być w nich kilka patyków, ale banknoty mogą być specjalnie oznakowane. Lepiej nie być zachłannym. Chodzi nam o pieniądze z furgonetki, bracia i siostry, nie traćmy więc zimnej krwi.
Rozległ się szmer aprobaty.
– Będzie tego ze sto tysięcy.
Ta liczba, wymieniana już wcześniej, nadal robiła wrażenie. Po chwili Olivia przerwała milczenie.
– Jakieś pytania?
– A kto zajmie się obserwacją? – zapytał Duncan.
– Ja – odparła Olivia. – Będę w drzwiach, obserwując ulicę. Mamy na wszystko cztery minuty. Minimalny czas na zareagowanie, w razie gdyby ktoś był na tyle głupi, żeby włączyć alarm, wynosi pięć minut. Mamy więc pół minuty, żeby się zmyć, zanim pojawi się pierwszy wóz policyjny. Zresztą, Świnie rzucą się pewnie prosto do środka, nie rozglądając się na zewnątrz. Tylko pamiętajcie, kiedy powiem: "Idziemy!", to idziemy. Rozumiecie mnie?
– Siostra ma rację – przyznał Kwanzi. – Sundiata i ja wpadliśmy w sklepie monopolowym tylko dlatego, że nie spieszyliśmy się z wyjściem, kiedy jeszcze było można. Niech nikt nie spieprzy roboty, ludzie.
– Jesteśmy armią – zaznaczyła Olivia. – I działamy jak jeden mąż.
– Jasne – odpowiedzieli chórem dwaj czarnoskórzy.
– Pamiętajcie – odezwała się Olivia. – Wycofujemy się w takim samym porządku, w jakim przyszliśmy. Prosto do furgonetki.
Rozległ się nerwowy śmiech.
– No dobrze – Olivia zerknęła na zegarek. – Już niedługo. Ruszamy za godzinę.
Po chwili grupa rozproszyła się. Kwanzi wyciągnął butelkę szkockiej, pociągnął łyk i podał ją Sundiacie.
– Trzymaj.
Sundiata podał ją dalej.
– Żeby podrażnić sobie trochę nerwy. – Obaj popatrzyli po sobie i wybuchnęli śmiechem.
Cholerni zboczeńcy udający mężczyzn, pomyślała Olivia. Czarne więzienne pedały. Wydaje im się, że jestem na tyle głupia, żeby im zaufać. Myślą, że wykorzystają nas dzięki temu całemu pseudorewolucyjnemu bajdurzeniu i nowym afrykańskim imionom. Przejrzałam ich w jednej chwili. Ale oni nie wiedzą, z kim mają do czynienia. Nie mają pojęcia o moim zapale i że w końcu w nim spłoną.
Megan znalazła Duncana w kuchni. Siedział przy małym tanim stoliku przykrytym ceratą, wpatrując się w pistolet i magazynek z nabojami. Podniósł wzrok, kiedy weszła.
– Właściwie nie sądzę, żebym go potrzebował. Przecież tylko prowadzę i lepiej będzie jak obie ręce będę miał na kierownicy. – Uśmiechał się niewyraźnie, jakby porozumiewawczo, nie potrafił jednak ukryć narastającego niepokoju. – Wiesz, przez cały ubiegły tydzień z przerażeniem wyobrażałem sobie, że postrzelę się w nogę. To dziwne, jak obawa może przekształcić się w taką fantazję, prawda? Widzę siebie przed bankiem, obok furgonetki, z pistoletem w ręku – wszystko idzie jak z płatka. I nagle broń wypala. Wszystko dzieje się jak na zwolnionym filmie. Widzę kulę, jak trafia prosto w moją nogę. Nic mnie nie boli, ale widzę krew i nie mogę już prowadzić samochodu, a oni zostawiają mnie i odjeżdżają. Zrywam się zlany zimnym potem, mamrocząc coś do siebie. – Pokręcił głową. – Dziwaczne, prawda?
– Nie wiem. Ale strasznie się rzucasz i wiercisz we śnie.
– Źle śpię, mówię ci. Cały czas czuję się zmęczony.
Megan westchnęła głęboko i niespokojnie rozejrzała się wokół. Wszyscy rozeszli się gdzieś po domu – wydawało się, że chcą przez parę cennych chwil być sami. Teraz, rozkazała sobie samej, zrób to teraz. Powiedz mu!
– Duncan, czy ty jesteś całkowicie przekonany do tego, co robimy? Zobaczyła, że robi się zły. Skarciła się w duchu. W niewłaściwy sposób rozpoczęła rozmowę.
– Nie, nie, wiem co chcesz powiedzieć – dodała szybko, przywołując się do porządku. – Zgadzam się z tobą jeśli chodzi o zaangażowanie i samą akcję, że trzeba było coś zrobić. Ale pomyśl o nas. Jesteś pewny, że to właściwa droga?
– Nie będę znowu o tym rozmawiał – urwał.
Ależ on jest głupi, pomyślała. Kiedy się tak zachowuje, nienawidzę go równie mocno, jak kocham. Poukłada sobie coś w tym swoim głupim łbie i psuje wszystko, co może się stać. Nie lubi myśleć o kimś poza samym sobą. No dobrze, mamy coś, czego nie brał pod uwagę.
– Świetnie – zaczęła ze złością. – Nie będziemy o tym mówić. Pomówimy o czymś innym, o czymś całkowicie, cholera, innym… – Wzięła głęboki oddech. -…Chyba jestem w ciąży.
Zdumiewający wyraz zaskoczenia, szoku a także błysk radości przebiegł po jego twarzy. Przez moment patrzył na nią, po czym spytał:
– Chyba co?
– Słyszałeś.
– Może powtórzysz to jeszcze raz.
– Wydaje mi się, że jestem w ciąży.
– W ciąży? Dziecko?
– Chryste, Duncan!
– No tak, to…
– No co?
– No… to cudownie. Będziemy mieli dziecko. Sądzę, że teraz powinniśmy się pobrać. Zalegalizować to i tak dalej. O rany! Ale niesamowite! To znaczy, czy jesteś pewna?
– Niecałkowicie. Ale wszystko na to wskazuje. Powinnam pójść do bezpłatnej kliniki i zbadać się, ale jestem prawie pewna.
Popatrzyła na niego i zobaczyła dawnego Duncana. Zachwyconego jak dziecko i zarazem zatroskanego jak mężczyzna. Ujrzała na jego twarzy błysk entuzjazmu, jakiego nie widziała od miesięcy, i to ją podniosło na duchu. Plany na dzisiaj, chociaż na parę sekund, przestały istnieć.
Duncan odchylił się w krześle.
– Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – To znaczy, to jest naprawdę coś. Wiesz, na ogół każdy zastanawia się, jak zareaguje na taką wiadomość. Rany! Niesamowite! To tak, jakby wskoczyć do kolejki górskiej w biegu… Jezu, powinniśmy chyba zadzwonić do twojej rodziny. Nie rozmawiałaś z nimi całe miesiące. Ależ będą zaskoczeni…
Patrzyła na niego i widziała wyłącznie tego Duncana, którego kochała, dostrzegała zamęt w jego myślach, wiedziała, kiedy jest zachwycony, zmieszany, dumny. I nagle dojrzała troskę na jego twarzy.
Zawahał się.
– Przepraszam, nie pomyślałem. To znaczy… czy ty chcesz tego dziecka? A może myślałaś, żeby go nie mieć?
– Duncan, na rany Chrystusa.
– No dobrze, przepraszam. Chciałem być tylko pewny. – Znowu zaczął się uśmiechać, niepomny grozy tego co ich w tej chwili otaczało. – No, no. Ale numer! To jest naprawdę…
Zatrzymał się w pół zdania.
Jego wzrok spoczął na broni leżącej przed nim, na stoliku.
– Och, nie – powiedział. – Wreszcie załapałem. – Popatrzył na nią twardo. – Chyba mnie nie nabierasz? To nie temat…
Przerwała mu.
– Duncan! Ty sukinsynu! Myślisz, że kłamałabym w takiej sprawie? Jej wybuch złości uspokoił go.
– Nie, nie, ale to, co mówiłaś, i co mamy zrobić… – Zamilkł. Ramiona mu opadły. – Ale szambo – powiedział. – Cholerne szambo. – Spojrzał na pistolet. Potem na nią. – Co teraz zrobimy?