– Wiesz co, kochanie? – powiedziała, zaczynając otwierać i zamykać wszystkie szafki.
– Co? – spytałam, stojąc w skarpetkach i nocnej koszuli, i próbując wytrzeć sobie mascarę spod oczu.
– Malcolm i Elaine urządzają to rubinowe wesele w Londynie, dwudziestego trzeciego, więc będziesz mogła przyjść i dotrzymać towarzystwa Markowi.
– Nie chcę dotrzymywać towarzystwa Markowi – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
– Och, kiedy Mark jest bardzo mądry. Skończył Cambridge. Podobno zbił w Ameryce majątek…
– Nie pójdę.
– Proszę, kochanie, nie marudź – powiedziała, jakbym miała trzynaście lat. – Widzisz, Mark skończył urządzać ten dom w Holland Park i wydaje dla nich wielkie przyjęcie, z obsługą i ze wszystkim… W co się ubierzesz?
– Idziesz tam z Juliem czy z tatą? – zapytałam, żeby zbić ją z tropu.
– Och, kochanie, nie wiem. Prawdopodobnie z obydwoma – odparła tym specjalnym schrypniętym głosem, którego używa, kiedy sobie wyobraża, że jest Dianą Dors [10].
– Nie możesz tego zrobić.
– Przecież tata i ja nadal jesteśmy przyjaciółmi, kochanie. I z Juliem też tylko się przyjaźnię.
Grr. Grr. Grrrrrrr… Nie mogę jej znieść, kiedy jest taka.
– Powiem Elaine, że chętnie przyjdziesz, dobrze? – ćwierknęła, podniosła z podłogi tajemniczą maszynę do szycia i ruszyła do drzwi. – Muszę lecieć. Paaa!
Nie zamierzam spędzić kolejnego wieczoru wpychana na siłę Markowi Darcy'emu jak łyżeczka szpinaku niemowlęciu. Wyjadę za granicę albo coś w tym rodzaju.
8 wieczorem.
Wychodzę na kolację. Odkąd znów jestem sama, szczęśliwe małżeństwa zapraszają mnie do siebie we wszystkie sobotnie wieczory i sadzają naprzeciwko coraz bardziej przerażających okazów wolnych mężczyzn. Jest to bardzo miłe z ich strony i naprawdę to doceniam, ale czuję się przez to jeszcze bardziej przegrana i samotna – chociaż Magda mówi, że powinnam pamiętać, że samotność jest lepsza od posiadania cudzołożącego, myślącego penisem męża. Północ. O rany. Wszyscy starali się podnieść na duchu dzisiejszego wolnego mężczyznę (trzydzieści siedem lat, świeżo rozwiedziony, przykładowy pogląd: „Naprawdę uważam, że Michael Howard [11] jest krytykowany niesłusznie”).
– Nie wiem, na co narzekasz – pocieszał go Jeremy. – Mężczyźni stają się z wiekiem coraz bardziej atrakcyjni, a kobiety coraz mniej, więc te wszystkie dwudziestki, które nawet by na ciebie nie spojrzały, gdy miałeś dwadzieścia pięć lat, teraz będą się o to prosie. Siedziałam ze spuszczoną głową i trzęsąc się w środku, rozwścieczona ich uwagami o kobiecym terminie przydatności do użycia i życiu jako zabawie w komórki do wynajęcia, w której dziewczyny nie mające komórki/mężczyzny, kiedy urwie się muzyka/skończą trzydziestkę, wypadają z gry. Grr! I co jeszcze?
– O tak, całkowicie się zgadzam, że lepiej mieć młodszego partnera – wypaliłam beztrosko. – Faceci po trzydziestce są strasznie nudni z tymi swoimi kompleksami i obsesyjnym lękiem, że wszystkie kobiety chcą ich zaciągnąć do ołtarza. Ostatnio interesuję się wyłącznie mężczyznami tuż po dwudziestce. Są dużo lepsi w… no wiecie…
– Naprawdę? – spytała Magda, trochę za bardzo skwapliwie. – Skąd…
– Ty się nimi interesujesz – wtrącił Jeremy, piorunując Magdę wzrokiem – ale oni nie interesują się t o b ą.
– Przepraszam bardzo. Mój obecny chłopak ma dwadzieścia trzy lata – odparłam słodko.
Wszystkich zamurowało.
– W takim razie – powiedział po chwili Alex, uśmiechając się złośliwie – może przyprowadzisz go do nas na kolację w następną sobotę?
Cholera. Skąd ja wytrzasnę dwudziestotrzylatka, który w sobotę wieczorem będzie chciał jeść kolację ze szczęśliwymi małżeństwami, zamiast łykać w dyskotece skażone pigułki ekstazy?
57 kg, jedn. alkoholu O, papierosy 4 (bdb), kalorie 3222 (ohydnie rozmiękłe kanapki z bufetu kolejowego), minuty poświęcone na układanie w głowie wymówienia z nowej pracy 210. Uch! Okropna konferencja z szefem-tyranem Richardem Finchem.
– Kible w Harrodsie po funcie za sik. Myślę: bajkowe toalety. Myślę: Frank Skinner i sir Richard Rogers w studiu na futrzanych sedesach, monitory w poręczach, pikowany papier toaletowy. Bridget, ty robisz drugi biegun. Myślę: północ. Myślę: młodzi bezrobotni, szlifowanie bruków, transmisja na żywo.
– Ale… ale… -wyjąkałam.
– Patchouli! – krzyknął Richard, na co leżące pod jego biurkiem psy obudziły się i zaczęły szczekać.
– Co? – wrzasnęła Patchouli, ubrana w zrobioną szydełkiem minispódniczkę, pomarańczową nylonową bluzkę ze ściegami na wierzchu i miękki słomkowy kapelusz. Jakby rzeczy, które nosiłam jako nastolatka, były świetnym dowcipem.
– Gdzie jest nasz wóz transmisyjny?
– W Liverpoolu.
– Liverpool, Bridget. Transmisja spod Bootsa w centrum handlowym, na żywo o piątej trzydzieści. Daj mi sześciu młodych bezrobotnych.
Kiedy wychodziłam na pociąg, Patchouli zawołała niedbale:
– Aha, Bridget, to nie Liverpool, tylko Manchester, kumasz?
4.15 po południu, Manchester.
Młodzi bezrobotni, których zaczepiłam: 44, młodzi bezrobotni, którzy zgodzili się udzielić mi wywiadu: 0.
7 wieczorem, pociąg Manchester-Londyn.
Uch! O 4.45 biegałam w panice między betonowymi kwietnikami, bełkocząc: „Przeszam, jesteś bezrobotny? Nie szkodzi. Dzięki!”
– To co robimy? – zapytał kamerzysta, nawet nie próbując udać zainteresowania.
– Młodych bezrobotnych – odparłam wesoło, bo nagle mnie oświeciło. – Zaraz wracam!
Kiedy dopadłam bankomatu za rogiem, w mojej słuchawce odezwał się Richard: „Bridget, gdzie są, kurwa, młodzi bezrobotni?”
O 5.20 sześciu młodzieńców podających się za bezrobotnych stało w równym rządku przed kamerą z nowiutkimi dwudziestofuntówkami w kieszeniach, a ja miotałam się wokół nich, zawstydzona przynależnością do klasy średniej.
O 5.30 usłyszałam sygnał audycji, a potem wrzask Richarda: „Wybacz, Manchester, rezygnujemy z was”.
– Eee… – bąknęłam do patrzących na mnie wyczekująco młodzieńców. Pewnie pomyśleli, że cierpię na chorobę psychiczną, która objawia się tym, że udaję reporterkę telewizyjną. Co gorsza, pracując cały tydzień jak szalona, nie byłam w stanie zorganizować sobie partnera na jutrzejszą kolację. Spojrzałam na boskich efebów z bankomatem w tle i w mojej głowie zakiełkowała bardzo podejrzana moralnie myśl. Hmm. Chyba słusznie zrezygnowałam z próby zwabienia młodego bezrobotnego na kolację u Alexa. Byłby to wyzysk człowieka przez człowieka. Ale mój problem pozostał nie rozwiązany. Chyba pójdę na papierosa do wagonu dla palących.
7.30.
Uch! Wagon dla palących okazał się zatłoczonym chlewem pełnym żałosnych, opornych nałogowców. Społeczeństwo nie pozwala już palaczom żyć godnie i spycha ich na wstydliwy margines. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby wagon dla palących został cichcem przetoczony na bocznicę i zniknął na zawsze. Może po prywatyzacji kolei jakaś firma zacznie prowadzić pociągi tylko dla palących i wieśniacy będą im wygrażać pięściami, rzucać w nie kamieniami oraz straszyć dzieci bajkami o ziejących ogniem pasażerach-potworach. W każdym razie zadzwoniłam do Toma z czarodziejskiego automatu w pociągu (Jak on działa? No jak? Żadnych kabli. Dziwne. Może fale głosowe są przesyłane po szynach?), żeby poskarżyć się na brak dwudziestotrzylatka.
– A Gav? – spytał Tom.