Выбрать главу

– Podpuściła cię moja mama? – spytałam podejrzliwie.

– Nie. Ja…

– Una Alconbury?

– Nie, nie…

Nagle zrozumiałam, co jest grane.

– Twoja mama, prawda?

– Przyznaję, że…

– Nie chcę, żebyś mnie zapraszał na kolację, bo życzy sobie tego twoja matka. A zresztą, o czym byśmy rozmawiali? Spytałbyś mnie, czy czytałam ostatnio jakieś dobre książki i musiałabym wymyślić jakieś żałosne kłamstwo…

Patrzył na mnie z wyraźną konsternacją.

– Kiedy Una Alconbury powiedziała mi, że jesteś poważną intelektualistką i masz obsesję na punkcie książek.

– Naprawdę? – spytałam, całkiem zadowolona z tej charakterystyki. – Co jeszcze ci mówiła?

– Że jesteś radykalną feministką, prowadzisz niesamowicie światowe życie…

– Oooch – jęknęłam.

– …i spotykasz się z milionem facetów.

– Phi.

– Słyszałem o Danielu. Przykro mi.

– Przyznaję, próbowałeś mnie ostrzec – mruknęłam ponuro. – Co właściwie masz przeciwko niemu?

– Spał z moją żoną – odparł Mark. – Dwa tygodnie po naszym ślubie.

Gapiłam się na niego osłupiała, gdy ktoś u góry krzyknął: „Markiii!” Była to Natasha, podejrzliwie spoglądająca w dół z tarasu.

– Markiii! – zawołała ponownie. – Co ty tam robisz?

– W Boże Narodzenie – podjął szybko Mark – myślałem, że jeśli moja matka jeszcze raz powie: „Bridget Jones”, zadzwonię do „Sunday People” i oskarżę ją o bicie mnie w dzieciństwie pompką rowerową. A potem, kiedy cię spotkałem… i byłem w tym absurdalnym swetrze w romby, który dostałem od Uny pod choinkę… Bridget, wszystkie inne dziewczyny, które znam, są takie sztywne. Żadna nie przebrałaby się za króliczka ani… – Mark! – wrzasnęła Natasha, schodząc do nas po schodach.

– Przecież się z kimś spotykasz – powiedziałam szalenie odkrywczo.

– Już nie – odparł. – Kolacja? W tym tygodniu?

– Dobrze – wyszeptałam. – Dobrze.

Potem uznałam, że będzie lepiej, jeśli pójdę do domu, bo Natasha śledziła każdy mój ruch, jakby była krokodylicą pilnującą swoich jaj, a ja dałam Markowi Darcy'emu mój adres i telefon i umówiłam się z nim na wtorek. Przechodząc przez salę balową, zobaczyłam, że mama, Una i Elaine Darcy żywo z nim rozmawiają – ale miałyby miny, gdyby wiedziały, co się właśnie stało. Nagle wyobraziłam sobie przyszłorocznego indyka curry. Brian Enderby podciąga sobie spodnie i mówi: „Hmhmhm. Miło jest popatrzeć, jak młodzi dobrze się bawią, prawda?”, a potem Mark i ja, niczym para cyrkowych fok, musimy zaprezentować gościom jakąś sztuczkę – potrzeć się nosami albo odbyć stosunek seksualny na ich oczach.

3 października, wtorek

56 kg, jedn. alkoholu 3 (bdb), papierosy 21 (źle), wypowiedzenie słowa „drań” w ciągu ostatniej doby ok. 369 razy.

7.30 wieczorem.

Totalna panika. Za pół godziny przyjdzie po mnie Mark Darcy. Przed chwilą wróciłam z pracy z sianem na głowie i w stroju będącym rezultatem kryzysu pralniczego. Ratunku, pomocy. Chciałam włożyć białe levisy 501, ale nagle przyszło mi do głowy, że Mark może być typem faceta, który zabiera dziewczyny do przerażająco eleganckich restauracji. Boże, nie mam nic eleganckiego do włożenia. Chyba nie oczekuje, że przebiorę się za króliczka? Nie żebym była nim zainteresowana czy coś.

7.50.

Boże, Boże. Jeszcze nie umyłam włosów. Szybko wskoczę do wanny.

8.00.

Suszę włosy. Mam wielką nadzieję, że Mark Darcy się spóźni, bo nie chcę, żeby zastał mnie w szlafroku i z mokrymi włosami.

8.05.

Włosy mniej więcej suche. Muszę się jeszcze umalować, ubrać i wrzucić śmietnik za kanapę. Trzeba ustalić priorytety. Najpierw makijaż, potem likwidacja śmietnika.

8.15.

Jeszcze go nie ma. Bardzo dobrze. Wolę ludzi, którzy się spóźniają, od ludzi, którzy przychodzą punktualnie, wprawiają człowieka w przerażenie i popłoch i znajdują paskudztwa na środku pokoju.

8.20.

Jestem mniej więcej gotowa. Może się jeszcze przebiorę.

8.30.

Dziwne. Nie wyglądał na faceta, który spóźnia się pół godziny.

9.00.

W głowie się nie mieści. Mark Darcy wystawił mnie do wiatru. Drań!

5 października, czwartek

56,5 kg (źle), czekoladowe baloniki 4 (źle), oglądanie kasety 17 razy (źle).

11 rano.

W kiblu w pracy. O nie. O nie. Jakby nie dość było tamtego upokorzenia, znalazłam się dziś w centrum uwagi na porannym zebraniu.

– Dobrze, Bridget – powiedział Richard Finch. – Dam ci jeszcze jedną szansę. Proces Isabelli Rossellini. Dziś ma zapaść werdykt. Sądzimy, że ją uniewinnią. Jedź do Sądu Najwyższego. Tylko bez wspinania się na słupy czy latarnie. Chcę mieć rzeczowy wywiad. Spytaj ją, czy to oznacza, że wolno nam zabić każdą osobę, z którą nie chcemy uprawiać seksu. Na co czekasz, Bridget? Już cię tu nie ma.

Nie miałam najbledszego, ale to najbledszego pojęcia, o czym mówi.

– Słyszałaś o procesie Isabelli Rossellini, prawda? – zapytał Richard. – Chyba czytasz czasem gazety?

Trudność z tą pracą polega na tym, że ludzie bombardują cię nazwiskami i faktami, i musisz się w ułamku sekundy decydować, czy przyznać, że nie wiesz, o co im chodzi, czy nie, i jeśli przegapisz ten moment, przez następne pół godziny rozpaczliwie próbujesz się zorientować, co właściwie omawiasz w najdrobniejszych szczegółach z pewną siebie miną. Tak właśnie było z Isabellą Rossellini i za pięć minut muszę się spotkać pod gmachem sądu z ekipą telewizyjną, żeby relacjonować coś, o czym nie mam zielonego pojęcia.

11.05,

Bogu niech będą dzięki za Patchouli. Kiedy wyszłam z toalety, psy Richarda ciągnęły ją korytarzem.

– Wszystko gra? – spytała. – Wyglądasz na spanikowaną.

– Nie, nie, wszystko w porządku – odparłam.

– Na pewno? – Popatrzyła na mnie chwilę. – Słuchaj, chyba jarzysz, że nie chodziło mu o Isabellę Rossellini? Miał na myśli Elenę Rossini.

Dzięki Bogu i wszystkim jego aniołom w niebie. Elena Rossini to opiekunka do dzieci oskarżona o zabicie swojego pracodawcy, który przez półtora roku więził ją w domu i wielokrotnie gwałcił. Złapałam parę gazet, żeby dokształcić się po drodze, i poleciałam do taksówki.

3 popołudniu.

Nie mogę uwierzyć, co się wydarzyło. Sterczałam pod sądem z moją ekipą i całą bandą reporterów czekających jak my na koniec procesu. W sumie była to świetna zabawa. Zaczęłam nawet dostrzegać plusy zostania zrobioną w jajo przez Pana Chodzący Ideał Darcy'ego. W pewnym momencie skończyły mi się papierosy, więc spytałam kamerzystę, który był bardzo miły, czy sądzi, że mogę wyskoczyć na pięć minut do sklepu. Odparł, że tak, bo woźni zawsze uprzedzają, kiedy ktoś ma wyjść, więc w razie czego zdąży mnie zawołać. Inni reporterzy usłyszeli, że idę do sklepu, i zaczęli mnie prosić, żebym kupiła im fajki i słodycze, i zbieranie zamówień trochę potrwało. Kiedy stałam już przy ladzie, starając się nie pomieszać pieniędzy, do sklepu wszedł w pośpiechu jakiś facet i powiedział: „Mogę prosić pudełko Ouality Street?”, jakby mnie tam nie było. Biedny sprzedawca popatrzył na mnie, nie wiedząc, co ma zrobić.

– Przepraszam, czy zna pan słowo „kolejka”? – zapytałam jadowicie, odwracając się, żeby na tupeciarza spojrzeć. Był to Mark Darcy w adwokackiej todze. Wydałam z siebie dziwny dźwięk, a on po swojemu utkwił we mnie wzrok.

– Gdzie, do licha ciężkiego, byłeś we wtorek wieczorem? – odezwałam się w końcu.

– Mógłbym cię spytać o to samo – odparł lodowatym tonem.