Выбрать главу

8.30 wieczorem.

Randka w ciemno była bardzo dobra. Wychodzę po następną butelkę wina.

11 grudnia, poniedziałek

Po powrocie z pracy zastałam na sekretarce lodowatą wiadomość: „Bridget. Mówi Rebecca. Wiem, że pracujesz teraz w telewizji. Wiem, że jesteś co wieczór zapraszana na znacznie bardziej eleganckie przyjęcia, ale z prostej grzeczności mogłabyś odpowiedzieć na zaproszenie przyjaciółki, nawet jeśli nie raczysz zaszczycić swoją obecnością jej imprezy”. Natychmiast zadzwoniłam do Rebeki, ale nikt nie podniósł słuchawki ani nie włączyła się sekretarka. Postanowiłam do niej skoczyć i zostawić list, i wychodząc, wpadłam na schodach na Dana, tego Australijczyka z dołu, z którym miziałam się w kwietniu.

– Cześć. Wesołych świąt – powiedział z obleśnym uśmiechem, stając za blisko mnie. – Znalazłaś swoją pocztę?

Wytrzeszczyłam na niego oczy.

– Wsuwałem ci ją pod drzwi, żebyś nie musiała zbiegać rano na dół w koszuli nocnej.

Śmignęłam z powrotem na górę, podniosłam wycieraczkę, a pod nią, niczym gwiazdkowy prezent, leżała kupka kart, listów i zaproszeń zaadresowanych do mnie. Do mnie. Do mnie. Do mnie.

14 grudnia, wtorek

58,5 kg. jedn. alkoholu 2 (źle, bo wczoraj nie piłam wcale – jutro muszę wypić więcej, żeby się zabezpieczyć przed atakiem serca), papierosy 14 (źle?, a może dobrze? Już wiem: rozsądny poziom nikotyny służy zdrowiu, nie wolno tylko palić jak komin), kalorie 1500 (wspaniale), zdrapki 4 (źle, ale byłoby dobrze, gdyby Richard Branson wygrał przetarg na loterię typu non-profit), wysłane karty O, kupione prezenty O, telefony pod 1471: 5 (wspaniale).

Przyjęcia, przyjęcia! A Matt z telewizji zadzwonił właśnie z pytaniem, czy idę na wtorkowy świąteczny lunch. Niemożliwe, żebym mu się podobała – jest tyle ode mnie młodszy, że mogłabym być jego cioteczną babką – ale w takim razie, dlaczego zadzwonił do mnie do domu? I dlaczego spytał, co mam na sobie? Nie powinnam się za bardzo podniecać i pozwolić, żeby imprezowy szał i telefon jakiegoś smarkacza uderzyły mi do głowy. Już raz się sparzyłam na biurowym romansie. Muszę też pamiętać, jak się zakończyło ostatnie mizianie z małolatem – upiornym upokorzeniem: „Jesteś taka mięciutka”. Hmmm. Seksualnie obiecujący świąteczny lunch, po którym ma być dyskoteka (tak dziwacznie redaktor Finch wyobraża sobie dobrą zabawę), wymaga starannego wyboru stroju. Chyba zadzwonię do Jude.

19 grudnia, wtorek

60,5 kg (ale mam jeszcze prawie tydzień, żeby zrzucić 3 kg), jedn. alkoholu 9 (kiepsko), papierosy 30, kalorie 4240, zdrapki 1 (wspaniale), karty wysłane O, karty otrzymane 11 (ale z tego 2 od roznosiciela gazet, l od śmieciarza, l z warsztatu Peugeota i l z hotelu, w którym nocowałam na delegacji cztery lata temu. Nikt mnie nie lubi albo może w tym roku wszyscy wysyłają karty później).

9 rano.

Czuję się okropnie: mam mdłości, zgagę i kaca, a dzisiaj, jest ten dyskotekowy lunch w pracy. Nie dam rady. Załamię się pod ciężarem niewypełnionych świątecznych obowiązków, odkładanych jak powtórka do egzaminu. Nie wysłałam kart i nie kupiłam prezentów, nie licząc wczorajszych panicznych zakupów w przerwie na lunch, bo dotarło do mnie, że wieczorem u Magdy i Jeremy'ego będę się widziała z dziewczynami ostatni raz przed Gwiazdką. Nie cierpię wymieniać prezentów z przyjaciółmi, bo w przeciwieństwie do sytuacji rodzinnych nigdy nie wiadomo, kto coś ci da, a kto nic, i czy prezenty mają być symboliczne czy porządne, i w rezultacie przypomina to składanie zaklejonych kopert z ofertami przetargowymi. Dwa lata temu kupiłam Magdzie śliczny kolczyk Dinny Hall, co wprawiło ją w zakłopotanie, bo nic dla mnie nie miała. W związku z tym w zeszłym roku nie dałam jej prezentu, a ona kupiła mi drogi flakon Coco Chanel. W tym roku podarowałam jej dużą butelkę szafranowej oliwy i pseudozabytkową drucianą mydelniczkę, na co okropnie się zmieszała i zaczęła mamrotać oczywiste kłamstwa, że nie zrobiła jeszcze świątecznych zakupów. W zeszłym roku dostałam od Sharon płyn do kąpieli w butelce w kształcie świętego Mikołaja, więc wczoraj dałam jej zwyczajny żel pod prysznic z wyciągiem z alg, a wtedy ona wręczyła mi torebkę. A butelka bajeranckiej oliwy z oliwek, którą przyniosłam jako uniwersalny prezent awaryjny, wypadła mi z kieszeni płaszcza i stłukła się na dywanie z Conran Snop.

Uch! Chciałabym, żeby święta po prostu były, bez prezentów. To idiotyczne, że wszyscy wypruwają z siebie flaki i wyrzucają pieniądze na nikomu niepotrzebne rzeczy: już nie dowody uczucia, tylko podszyty egzystencjalnym lękiem haracz składany tradycji. (Hmmm. Muszę jednak przyznać, że cholernie się cieszę z nowej torebki.) Jaki ma to sens, żeby cały naród biegał przez miesiąc po sklepach w paskudnym humorze, przygotowując się do egzaminu pt. „Czy znasz cudze gusta”, który to egzamin gremialnie obleje i zostanie zasypany ohydnymi, nie chcianymi przedmiotami? Gdyby ustawowo znieść prezenty i karty, Gwiazdka jako wesołe pogańskie święto mające rozproszyć mrok długiej zimy byłaby urocza. A jeśli już rząd. Kościół, rodzice, tradycja itd. upierają się, żeby wszystko zepsuć podatkiem prezentowym, można by przynajmniej zarządzić, że każdy ma wydać 500 funtów na samego siebie, a potem rozdzielić zakupione przedmioty między krewnych i znajomych, żeby mu je zapakowali i uroczyście wręczyli, co oszczędziłoby nam tych z góry skazanych na porażkę morderczych prób odgadnięcia cudzych życzeń.

9.45 rano.

Telefon mamy.

– Kochanie, dzwonię, żeby ci powiedzieć, że postanowiłam zrezygnować w tym roku z prezentów. Ty i Jamie już wiecie, że święty Mikołaj nie istnieje, i wszyscy jesteśmy za bardzo zajęci. Będziemy się po prostu cieszyć swoim towarzystwem.

Kiedy zawsze do tej pory znajdowaliśmy prezenty od świętego Mikołaja w workach zawieszonych w nogach łóżek. Nagle świat wydał mi się ponury i szary. To już nie będzie prawdziwa Gwiazdka. Boże, czas iść do pracy. Nie wypiję na disco-lunchu ani kropli alkoholu, będę odnosić się do Matta po koleżeńsku, wyjdę o 3.30 i załatwię karty świąteczne.

2 w nocy.

Było super – wszyscy piją na biurowych przyjęciach świąt. Starsznie śpiąca, nie bdę się rozbrać.

20 grudnia, środa 5.30 rano.

O Boże! O Boże! Gdzie ja jestem?

21 grudnia, czwartek

58,5 kg (jestem tak przeżarta, że wcale się nic zdziwię, jeśli schudnę w trakcie świąt – od świątecznego obiadu wzwyż na pewno wypada już odmawiać poczęstunku, tłumacząc się przejedzeniem). Od dziesięciu dni funkcjonuję na ciągłym kacu i bez porządnych gorących posiłków. Boże Narodzenie przypomina wojnę. Na Oxford Street czuję się jak na linii frontu i marzę o tym, żeby znalazł mnie Czerwony Krzyż. Aaaaa… Jest dziesiąta rano. Nie kupiłam prezentów. Nie wysłałam kart. Muszę iść do pracy. Do końca życia nie wypiję kropli alkoholu. Aaaa – telefon polowy. Grr! Dzwoniła mama, ale miałam uczucie, że to Goebbels, chcący mnie pogonić do inwazji na Polskę.

– Kochanie, dzwonię, żeby spytać, o której godzinie przyjedziesz do nas w piątek.

Mama, z oszałamiającą brawurą, zaplanowała sentymentalne rodzinne święta, podczas których będą z tatą udawać „dla dobra dzieci” (tzn. mnie i Jamiego, który ma trzydzieści siedem lat), że cały zeszły rok w ogóle się nie zdarzył.

– Mamo, już ci mówiłam, że nie przyjadę w piątek, przyjadę w Wigilię. Pamiętasz nasze rozmowy na ten temat? Tę pierwszą, jeszcze w sierpniu?

– Nie bądź niemądra, kochanie. Nie możesz przez cały weekend siedzieć sama w mieszkaniu, kiedy są święta. Co będziesz jadła?