– Alicjo, chciałbym ci wyrazić moją ogromną wdzięczność. Czułem, że oddajecie ostatnie siły. Bałem się, że odejdziesz w ślad za Olgą.
Odwrócił się do lekarza.
– Karolu Lwowiczu, co możemy zrobić dla tej dzielnej dziewczyny?
– Obawiam się, że nic. – Lekarz rozłożył ręce. – Alicja wyciągnęła siły z własnej duszy. To jak z atrofią, rozumie pan? Gdy organizmowi brakuje pożywienia, zaczyna trawić sam siebie. Nasze dziewczęta znalazły się w analogicznej sytuacji. Żanna straciła świadomość w samą porę i przestała oddawać ostatnie rezerwy. Alicja i Olga trzymały się do końca. Olga miała mniej wewnętrznych rezerw, dlatego umarła; Alicja wytrzymała i wyczerpała się mentalnie…
Edgar ze zrozumieniem kiwał głową, cała reszta towarzystwa przysłuchiwała się z ciekawością. Medyk kontynuował wyjaśnienia:
– Zdolności Innego w jakimś stopniu przypominają reakcję energetyczną, na przykład jądrową. Podtrzymujemy swoje zdolności, wyciągając siłę z otoczenia, z ludzi oraz innych niskozorganizowanych obiektów. Ale by zacząć otrzymywać siłę, najpierw trzeba wyłożyć swoją – takie jest okrutne prawo natury. I tej początkowej siły Alicja już prawie nie miała. Zastrzyk siły w tym wypadku nie pomoże, podobnie jak umierającego z głodu nie uratuje kawałek solonej słoniny czy wysmażonego mięsa. Organizm nie strawi takiego pożywienia, i ono, zamiast pomóc, zabije go. Podobnie jest z Alicją. Moglibyśmy wlać w nią energię, ale ta energia ją zabije.
– Czy mogę prosić, by nie mówiono o mnie, jakby mnie tu nie było? W dodatku takim tonem!
– Przepraszam, mała. – Karol Lwowicz westchnął. – Ale taka jest prawda.
Edgar delikatnie wypuścił moją dłoń.
– Alicjo, nie martw się. Może kierownictwo coś wymyśli. A propos smażonego mięsa… Jestem głodny jak wilk.
Lemieszowa skinęła głową.
– Chodźmy do jakiegoś bistro.
– Poczekajcie! – poprosiła Żanna. – Tylko wezmę prysznic, cała jestem spocona…
Nawet się nie bałam. Stałam, tępo słuchając tej rozmowy i próbując poczuć coś na poziomie Innego. Zobaczyć własny prawdziwy cień, wezwać Zmrok, wyczuć tło emocjonalne…
Pustka.
A oni jakby już o mnie zapomnieli…
Nic dziwnego. Gdyby na moim miejscu była Lena albo Żanna, też bym się tak zachowywała. Przecież nie będą się wieszać z powodu cudzego gapiostwa! Kto mnie prosił, żebym oddala wszystko, do końca? Heroizmu mi się zachciało!
Wszystko przez Siemiona i Tygryska. Gdy zrozumiałam, z kim się starliśmy, postanowiłam się zrewanżować… udowodnić coś… komuś… po coś.
No to mam za swoje.
Udowodniłam.
I zostałam kaleką. Jeszcze większą niż po walce z Tygryskiem…
– Żanka, tylko szybko – powiedziała Lemieszowa. – Alicja, idziesz z nami?
Odwróciłam się do Anny Tichonowny, ale nie zdążyłam nic powiedzieć.
– Nikt nigdzie nie idzie – usłyszałam za plecami. Lemieszowa otworzyła szeroko oczy, a ja drgnęłam, poznając głos.
Przy windzie stał Zawulon.
Teraz był w swojej ludzkiej postaci – szczupły, smutny, o nieobecnym spojrzeniu. Wielu z naszych tylko takiego go zna – spokojnego, powolnego, nawet nudnego.
Ja znam też innego Zawulona. Nie powściągliwego szefa Dziennego Patrolu, nie potężnego wojownika w demonicznej postaci, nie maga Ciemności poza klasyfikacją, lecz wesołego, pomysłowego Innego o niewyczerpanej fantazji. Po prostu Innego, bez najmniejszych śladów dzielącej nas przepaści, jakby nie było między nami różnicy wieku, doświadczenia, siły.
Bo tak kiedyś było.
– Wszyscy do mojego gabinetu – polecił Zawulon. – Natychmiast.
I znikł. Pewnie zanurzył się w Zmrok. Lecz nim to zrobił, na sekundę zatrzymał spojrzenie na mnie. Jego oczy nie wyrażały niczego – ani kpiny, ani współczucia, ani sympatii.
Ale spojrzał i serce we mnie zamarło. Przez ostatni rok Zawulon w ogóle nie zauważał pechowej wiedźmy Alicji Donnikowej.
– Oho, już się i najadły, i umyły – powiedziała ponuro Lemieszowa. – Chodźcie, dziewczęta.
To, że usiadłam z boku, było przypadkiem.
Nogi same poniosły mnie do fotela przy kominku, wygodnego, skórzanego fotela, w którym tak lubiłam zwijać się w kłębek i półleżąc patrzeć na pracującego Zawulona, na ogień w kominku, na zdjęcia pokrywające ściany.
Gdy spostrzegłam, że mimo woli odłączyłam się od pozostałych, którzy zajęli miejsca na kanapach pod ścianą, było już za późno, by wrócić. Wyszłoby jeszcze gorzej.
Zrzuciłam sandały, podkuliłam nogi i usiadłam wygodnie.
Lemieszowa zerknęła na mnie ze zdumieniem, pozostali nawet nie spojrzeli – pożerali oczami szefa. Lizusy!
Zawulon zasiadający za swoim ogromnym biurkiem też nie zareagował na moje zachowanie. Przynajmniej zewnętrznie.
Nie, to nie…
Słuchałam równego głosu Lemieszowej, która składała raport – krótko, ale rzeczowo, bez wspominania niepotrzebnych szczegółów, bez opuszczania istotnych momentów – i patrzyłam na zdjęcie nad biurkiem. Stara fotografia, pewnie wykonana ze sto czterdzieści lat temu jeszcze koloidowym sposobem. Kiedyś szef wyjaśniał mi różnicę między metodami mokrymi i suchymi. Na zdjęciu stoi Zawulon w uniformie studenta Oksfordu, w tle widać wieże Christ Church. Autorem fotografii był Lewis Carroll i szef wyznał kiedyś, jak trudno było namówić tego „czupurnego romantycznego piernika”, by oderwał się na chwilę od swojej Alicji i poświęcił trochę czasu własnemu studentowi. Niemniej zdjęcie jest bardzo udane, Carroll rzeczywiście był mistrzem. Zawulon wygląda na nim poważnie, ale młodo (co to dla niego sto pięćdziesiąt lat!), w oczach płonie ognik ironii…
– Donnikowa? Popatrzyłam na Lemieszową.
– Zgadzam się bez zastrzeżeń. Jeśli celem naszej misji było uwolnienie zatrzymanej – stworzenie Kręgu Mocy i groźba złożenia ofiary były najlepszą decyzją – stwierdziłam.
Po chwili milczenia sceptycznie dodałam:
– Oczywiście, jeśli ta idiotka warta była takiego wysiłku.
– Alicjo! – w głosie Lemieszowej zadźwięczała stal. – Jak śmiesz kwestionować polecenia kierownictwa! Szefie, proszę wybaczyć Alicji, ona jest zdenerwowana i nieco… nieco wytrącona z równowagi.
– Oczywiście – rzekł Zawulon. – To właśnie Alicja zapewniła powodzenie całej operacji. Nic dziwnego, że ma ochotę zadawać pytania.
Poderwałam głowę.
Zawulon był bardzo poważny. Ani cienia drwiny czy ironii.
– Ale… – zaczęła Lemieszowa.
– Kto tu przed chwilą mówił o subordynacji? – przerwał jej Zawulon. – Proszę o ciszę.
Lemieszowa umilkła.
Zawulon wstał zza biurka i niespiesznie podszedł do mnie. Patrzyłam na niego bez zmrużenia oka, ale nie wstałam.
– Ta idiotka – powiedział Zawulon – oczywiście nie była warta takiego wysiłku. Ale sama operacja przeciwko Nocnemu Patrolowi była szalenie ważna. I wszystkie rany, jakie odnieśliście, są absolutnie usprawiedliwione.
Jakby mi ktoś wsadził szydło w…
– Dziękuję, Zawulonie – powiedziałam. – Łatwiej mi będzie znieść te wszystkie lata ze świadomością, że moje poświęcenie nie poszło na marne.
– Jakie lata, Alicjo? – zapytał Zawulon.
Dziwne… Przez ponad rok w ogóle nie rozmawialiśmy… Nigdy nie otrzymałam rozkazu osobiście od niego. A teraz zaczął mówić i w piersi znowu pojawił się zimny, kłujący kłębek…
– Lekarz powiedział, że nieprędko się zregeneruję. Zawulon uśmiechnął się, wyciągnął rękę i… poklepał mnie po policzku! Delikatnie i tak znajomo…
– Lekarz mógł powiedzieć niejedno… – rzekł ciepło Zawulon. – Lekarz ma swoje zdanie… a ja mam swoje.
Zabrał rękę, a ja z trudem się z tym pogodziłam.