– Och… – Jesse znowu usiadł na łóżku. – Szybko się uspokoił. Lubię go, Susannah.
Parsknęłam.
– Wszyscy go lubią. Albo lubili, kiedy żył.
– On się o ciebie martwi.
– On ma dużo poważniejsze zmartwienia niż córka – mruknęłam.
Jesse łypnął na mnie z ciekawością.
– Jak na przykład?
– Rany, nie wiem. Choćby to, że ciągle siedzi tutaj, zamiast udać się tam, dokąd ludzie udają się po śmierci. To może być jedna z tych spraw, nie sądzisz?
Jesse na to, cichym głosem:
– Skąd wiesz, Susannah, że to nie tutaj właśnie jest przeznaczone mu przebywać? Albo mnie, skoro już o tym mówimy?
Spojrzałam na niego gniewnie.
– Bo nie taka jest kolej rzeczy, Jesse. Może jestem marną mediatorką, ale tyle wiem. To kraina żywych. Ty, mój tata i ta pani, która złożyła mi wizytę minutę temu, do niej nie należycie. Tkwicie tutaj, bo coś poszło nie tak.
– Aha, rozumiem.
Ale nie rozumiał. Wiedziałam, ze nie.
– Nie powiesz mi, że jesteś tutaj szczęśliwy. Nie powiesz mi, że byłeś zachwycony, obijając się po tym pokoju przez sto pięćdziesiąt lat.
– Nie było tak źle – uśmiechnął się. – Ostatnio bardzo się poprawiło.
Nie byłam pewna, co ma na myśli. A obawiając się, że znowu zacznę piszczeć, jeśli zapytam, zadowoliłam się jedynie:
– No, przykro mi, że tata się ciebie czepiał. Przysięgam, że go o to nie prosiłam.
– W porządku, Susannah – odparł cicho Jesse. – Lubię twojego ojca. On to robi tylko dlatego, że mu na tobie zależy.
– Tak myślisz? – Podciągnęłam kołdrę. – Ciekawe. Przypuszczam, że robi to, bo wie, że to mi działa na nerwy.
Jesse, który obserwował, jak walczę z kłębem pościeli, wyciągnął nagle rękę i chwycił moje palce.
Nie powinien tego robić. No, w każdym razie miałam mu powiedzieć, żeby tego nie robił. Może akurat wyleciało mi to z głowy. Ale i tak nie powinien. To znaczy, dotykać mnie.
Widzicie, mimo że Jesse jest duchem i może przechodzić przez ściany, a także pojawiać się i znikać, kiedy mu się żywnie podoba, to jednak ciągle jest… cóż, jest tutaj. Dla mnie przynajmniej. To mnie właśnie, oraz ojca Dominika, wyróżnia spośród innych ludzi. Nie tylko widzimy i słyszymy duchy, ale możemy ich także dotykać. Tak, jak kogokolwiek innego. Kogokolwiek żywego. Ponieważ dla mnie i ojca Dominika duchy są jak ludzie, z krwią, wnętrznościami, potem, brzydkim oddechem i czym tam chcecie. Jedyna różnica polega na tym, że roztaczają wokół siebie rodzaj poświaty, to się chyba nazywa aura.
Och, czy wspomniałam przypadkiem, że wiele z nich posiada nadludzką siłę? Zwykle o tym zapominam. To właśnie dlatego w pracy często obrywam, no, mniejsza o to, po czym. Dlatego też źle znoszę, kiedy któryś z nich, jak Jesse w tej chwili, dotyka mnie, nawet jeśli robi to bez agresji.
Ponadto, mimo że dla mnie duchy są równie prawdziwe jak, powiedzmy, Tad Beaumont, to wcale nie znaczy, że mam ochotę z nimi tańczyć, czy coś w tym stylu.
No, dobra, jeśli chodzi o Jesse'a, tobym miała, ale wyobrażacie sobie, jakby to dziwacznie wyglądało? Dajcie spokój. Nikt by go nie widział poza mną. „Pozwól, że ci przedstawię mojego chłopaka” – a tu nikogo nie ma. Co za żenada. Wszyscy by sądzili, że go zmyśliłam, jak ta kobieta na filmie, na Real TV, która wymyśliła sobie dziecko.
Poza tym, jestem prawie pewna, że Jesse nie lubi mnie w ten sposób. No, wiecie, żeby ze mną tańczyć.
Czego, niestety, dowiódł, chwytając mnie za ręce i podnosząc je ku światłu księżyca.
– Co się stało z twoimi palcami? – zapytał. Spojrzałam. Wysypka wyglądała gorzej niż zwykle. W mroku moje ręce wydawały się zniekształcone jak ręce potwora.
– Sumak jadowity – odparłam z goryczą. – Masz szczęście, że nie żyjesz i nie możesz tego złapać. To koszmar. Nikt mnie nie uprzedził. Wiesz, o tym sumaku. O palmach, owszem, powtarzali jeden przez drugiego, że będą palmy, ale…
– Powinnaś spróbować okładów z liści gumiennika – przerwał mi.
– Och, w porządku. – Starałam się, żeby nie zabrzmiało to zbyt sarkastycznie.
Zmarszczył brwi.
– Małe żółte kwiatki – wyjaśnił. – Rosną dziko. Mają właściwości lecznicze. Trochę ich rośnie na wzgórzu za domem.
– Aha. Chodzi ci o to wzgórze porośnięte sumakiem jadowitym?
– Powiadają, że proch strzelniczy też pomaga.
– Wiesz, Jesse, może cię to zaskoczy, ale medycyna w ciągu ostatniego półtora stulecia wyszła poza okłady z kwiatków i prochu strzelniczego.
– W porządku. Puścił moje ręce. – To była tylko sugestia.
– Cóż, dzięki, ale wierzę w hydrokortyzon.
Przyglądał mi się przez chwilę. Pewnie myślał, że jestem dziwadłem. A ja myślałam o tym, jakie to dziwne, że ten chłopak trzymał moje obłażące, zarażone sumakiem jadowitym dłonie. Nikt poza nim by ich nie dotknął. Nawet mama. Jesse nie miał oporów.
No, ale on akurat nie mógł się ode mnie zarazić.
– Susannah – odezwał się w końcu.
– Co?
– Bądź ostrożna – poprosił. – Z tą kobietą. Kobietą, która tu była.
Wzruszyłam ramionami.
– W porządku.
– Mówię poważnie. Ona nie jest… nie jest tym, za kogo ją bierzesz.
– Wiem, kim ona jest – oznajmiłam.
To go zaskoczyło. Do tego stopnia, że poczułam się urażona.
– Wiesz? Powiedziała ci?
– Cóż, niezupełnie – przyznałam. – Ale nie musisz się martwić. Panuję nad wszystkim.
– Nie. – Podniósł się z łóżka. – Nieprawda, Susannah. Musisz być ostrożna. Tym razem powinnaś posłuchać ojca.
– Och, dobra – burknęłam. – Dziękuję. Myślisz, że potrafiłbyś jakoś to podkreślić? Na przykład, zacząć toczyć krwawą pianę z ust, czy coś?
Chyba przesadziłam, bo zamiast odpowiedzieć, po prostu zniknął. Duchy w ogóle nie znają się na żartach.
6
– Chcesz, żebym co zrobił? – Podrzuć mnie – powiedziałam. – W drodze do pracy. Nie musisz zbaczać.
Śpiący gapił się na mnie, jakbym namawiała go do jedzenia szkła.
– Nie wiem – powiedział wolno, stojąc w drzwiach z kluczykami od ramblera. – Jak wrócisz do domu?
– Znajomy mnie zabierze – zapewniłam wesoło.
Kłamstwo, rzecz jasna. Nie miałam jak wrócić do domu. Pomyślałam jednak, że w razie czego mogę zadzwonić do Adama. Właśnie dostał prawo jazdy, jak również nowiutkiego volkswagena garbusa. Tak kochał prowadzić, że przyjechałby po mnie do Albuquerque, gdybym go wezwała. Sądziłam, że się nie obrazi, jeśli zadzwonię z rezydencji Thaddeusa Beaumonta na Siedemnastej Mili.
Śpiący wciąż nie sprawiał wrażenia przekonanego.
– Nie wiem… – powtórzył powoli. Przypuszczalnie sądził, że wybieram się na spotkanie gangu.
Śpiący nigdy za mną specjalnie nie przepadał, zwłaszcza po weselu naszych rodziców, kiedy to przyłapał mnie na paleniu na dworze. To potwornie niesprawiedliwe, ponieważ nigdy przedtem nie tknęłam papierosa.
Domyślam się jednak, że konieczność ratowania mnie spod gruzów w środku nocy, kiedy to duch próbował mnie zabić, nie wpłynęła na wzrost jego zaufania czy ciepłych uczuć w stosunku do mnie. Zwłaszcza że nie mogłam go uświadomić co do roli ducha w tej historii. Myślę, że jego zdaniem należę po prostu do tego typu dziewcząt, którym budynki wciąż zawalają się na głowę.
Nic dziwnego, że nie ma ochoty mnie wozić.
– Daj spokój – powiedziałam, rozchylając sięgający do pół łydki płaszcz w kolorze wielbłądziej sierści. – W jakie tarapaty mogłabym się wpakować w podobnym stroju?
Śpiący zlustrował mnie od stóp do głów. Nawet on nie mógł nie przyznać, że w białym swetrze, czerwonej spódnicy w szkocką kratę i mokasynach wyglądałam jak uosobienie niewinności. Włożyłam nawet złoty łańcuszek z krzyżykiem, który wygrałam w konkursie na wypracowanie poświęcone wojnie 1812 roku. Sądziłam, że tego rodzaju strój znajdzie uznanie w oczach takiego starszego pana, jak pan Beaumont: no, wiecie, grzeczna, ładnie ubrana uczennica.