Śpiący, któremu przerwałam popis wokalno – gitarowy, urwał raptownie z wyrazem zakłopotania na twarzy.
– Więc? – zapytał.
– Więc – powiedziałam, zatrzaskując za sobą drzwiczki. – Wjeżdżamy. Wyrzuć mnie przed domem, dobrze?
– Jasne, Kopciuszku.
Jazda zabrała nam jakieś pięć minut. Nie żartuję. Aż tak długo. Po obu stronach podjazdu rósł szpaler drzew. Zadrzewiona aleja. Niesamowite. Domyślałam się, że za dnia musi pięknie wyglądać. Czy było coś, czego mogło Tadowi Beaumontowi brakować? Uroda, pieniądze, piękny dom…
Brakuje mu tylko mnie.
Śpiący zatrzymał samochód przy wyłożonej płytami drodze, po której obu stronach wznosiły się ogromne palmy, jak przed Hotelem Polinezyjskim w Disney Worldzie. W gruncie rzeczy cała ta posiadłość miała w sobie coś z Disneya. No, wiecie, wielka, nowoczesna i jakby nieprawdziwa. Paliły się wszystkie światła, a na końcu chodnika znajdowały się gigantyczne szklane drzwi, za którymi kręcił się jakiś człowiek.
– W porządku. Jestem na miejscu. Dzięki za podwiezienie – powiedziałam.
Śpiący popatrzył na światła, palmy i tym podobne.
– Jesteś pewna, że masz jak wrócić do domu?
– Jestem pewna – odparłam.
– Dobra. – Wysiadając z samochodu, słyszałam, jak mruknął:
– Nigdy przedtem nie dowoziłem tutaj pizzy. Ruszyłam szybko chodnikiem, uświadamiając sobie, kiedy Śpiący odjechał, że skądś dobiega szum oceanu, chociaż w ciemności za domem niczego nie dało się zobaczyć. Kiedy dotarłam do drzwi, te otworzyły się na oścież, zanim zdążyłam poszukać dzwonka, i Japończyk w czarnych spodniach i czymś w rodzaju białego fartucha skłonił się przede mną, mówiąc: – Tędy, panienko.
Nigdy nie byłam w domu, w którym służba otwierała drzwi – nigdy też nie zwracano się do mnie „panienko” – więc nie wiedziałam, jak się zachować. Poszłam za nim do wielkiego pokoju o ścianach z prawdziwej skały, po których spływała prawdziwa woda, tworząc malutkie strumyczki i wodospadziki.
– Czy mogę zabrać płaszcz? – zapytał Japończyk, więc zdjęłam go, ale zatrzymałam torbę, z której wystawał notes. Starałam się dobrze odegrać swoją rolę.
Japończyk skłonił się ponownie i powiedział jak poprzednio:
– Tędy, panienko.
Poprowadził mnie w stronę rozsuwanych szklanych drzwi, wychodzących na długie patio, gdzie znajdował się olbrzymi, turkusowy w sztucznym świetle, basen. Jego powierzchnia parowała. Przypuszczam, że był podgrzewany. Na środku wznosiły się fontanna oraz skała, z której tryskała woda, a wokół rosły rozmaite rośliny, drzewa i krzewy hibiskusa. Bardzo przyjemne miejsce, pomyślałam, żeby spędzić popołudnie po szkole w jednoczęściowym kostiumie od Calvina Kleina i sarongu.
Ponownie weszliśmy do budynku, do zaskakująco zwyczajnego holu. W tym momencie mój przewodnik skłonił się po raz trzeci, mówiąc:
– Proszę poczekać. – Po czym zniknął za jednymi z trojga drzwi z boku korytarza.
Zastosowałam się do polecenia. Zastanawiałam się, która godzina. Nie noszę zegarka, bo każdy kolejny niszczył mi jakiś zły duch. Nie zamierzałam jednak spędzić tutaj więcej niż parę minut. Mój plan zakładał wejście, przekazanie wiadomości od zmarłej kobiety i wyjście. Powiedziałam mamie, że będę o dziewiątej, a już musiała być prawie ósma.
Bogacze. Nie obchodzą ich cudze zobowiązania.
Wrócił Japończyk, ukłonił się i powiedział:
– Teraz cię przyjmie.
Oho. Ciekawe, czy powinnam paść na kolana.
Powstrzymałam się. Zamiast tego weszłam przez jakieś drzwi… i znalazłam się w windzie. Maleńkiej windzie z krzesłem i stołem. Na stole stała nawet roślinka. Japończyk zamknął mnie i byłam sama w pokoiku, który z całą pewnością się poruszał. Czy poruszał się w górę, czy w dół – nie byłam w stanie stwierdzić. Nad drzwiami nie było żadnego ekraniku z numerkami, które wskazywałyby na kierunek ruchu. Był tylko jeden guzik…
Pokoik zatrzymał się. Kiedy sięgnęłam do gałki przy drzwiach. ta się obróciła. Wyszłam z windy i znalazłam się w mrocznym pokoju o oknach zasłoniętych wielkimi kotarami z aksamitu. Stało w nim jedynie masywne biurko i ogromne akwarium, jak również jedyne krzesło dla gości – najwyraźniej dla mnie – przed biurkiem. Za biurkiem siedział jakiś człowiek. Na mój widok uśmiechnął się.
– Ach – powiedział. – To musi być panna Simon.
7
– Eee… – bąknęłam. – Tak. Nie mogłam stwierdzić tego na pewno, ze względu na mrok panujący w pokoju, ale mężczyzna za biurkiem był chyba w wieku mojego ojczyma. Miał jakieś czterdzieści pięć lat. Nosił sweter i koszulę z kołnierzykiem, jak Bill Gates. Brązowe włosy wydawały się przerzedzone. Cee Cee się nie myliła: z pewnością nie były rude.
Nie był ani odrobinę tak przystojny jak syn.
– Siadaj – powiedział pan Beaumont. – Siadaj. Tak się cieszę, że cię widzę. Tad tyle mi o tobie opowiadał.
Tak, pewnie. Ciekawa byłam, co by powiedział, gdybym oznajmiła, że Tad nie wie nawet, jak mi na imię. Jednak, jako że nadal grałam rolę zapalonej reporterki, uśmiechnęłam się tylko, sadowiąc się na wygodnym, obitym skórą krześle przy biurku.
– Miałabyś na coś ochotę? – zapytał pan Beaumont. – Herbata? Lemoniada?
– Och, nie, dziękuję. – Trudno było nie patrzeć na akwarium za jego plecami. Wbudowane w ścianę, obejmujące niemal całą przestrzeń od podłogi do sufitu, zawierało wszystkie kolorowe rybki, jakie można sobie wyobrazić. Na dnie zbiornika umieszczono reflektory, które rzucały na pokój niesamowitą drżącą poświatę. Twarz pana Beaumonta w tym falującym dziwnym świetle przypominała Grand Moff Tarkinish. No, wiecie, z tej sceny końcowej bitwy w Gwieździe Śmierci.
– Nie chcę sprawiać kłopotu – odparłam na pytanie w kwestii napojów.
– Och, to żaden kłopot. Yoshi może ci coś przynieść w każdej chwili. – Pan Beaumont sięgnął do telefonu na środku ogromnego, w stylu, który wyglądał na wiktoriański, biurka. – Co mam mu powiedzieć?
– Naprawdę. Nic mi nie potrzeba. – Skrzyżowałam nogi, ponieważ nie zdążyłam się jeszcze rozgrzać od czasu, jak stałam pod tą budką.
– Och, tobie jest zimno – zauważył pan Beaumont. – Pozwól, że rozpalę w kominku.
– Nie. Naprawdę. Wszystko… w porządku…
Głos mi zamarł. Pan Beaumont nie zachował się jak Andy, który w tym momencie wstałby, podszedł do kominka, wsunął pod drewniane kłody zwitki gazety, podpalił je, a potem spędził następne pół godziny, dmuchając w ogienek i klnąc.
Zamiast tego pan Beaumont podniósł pilota, nacisnął guzik i nagle w czarnym marmurowym kominku zapłonął wesoły ogień. Od razu poczułam ciepło.
– Ojej – zawołałam. – To z pewnością… wygodne.
– Prawda? – uśmiechnął się pan Beaumont. Z jakiegoś powodu nie odrywał wzroku od krzyżyka na mojej szyi. – Nigdy nie potrafiłem rozpalić ogniska. To takie zawracanie głowy. Nie byłem dobrym skautem.
– Ha, ha – zaśmiałam się. Żeby poczuć się jeszcze dziwniej, pomyślałam, brakuje jedynie tego, żeby pan Beaumont trzymał gdzieś w lodzie, w piwnicy, głowę zmarłej kobiety, przygotowaną do transplantacji na ciało Cindy Crawford, jak tylko okaże się osiągalne.
– Cóż, jeśli wolno mi przejść od razu do konkretów, panie Beaumont…
– Oczywiście. Dziesięciu najbardziej wpływowych ludzi w Carmelu, czy tak? Którą pozycję zajmuję? Mam nadzieję, że pierwszą?
Uśmiechnął się jeszcze serdeczniej. Odwzajemniłam uśmiech. Z niechęcią przyznaję, że tę część roli lubię najbardziej. Coś musi być ze mną nie tak.