– Coś nie tak? – zapytał.
– Och, proszę – odezwała się uprzejmym głosem osoba na tylnym siedzeniu. – Nie przerywaj sobie z mojego powodu.
Spojrzałam na Tada.
– Muszę iść – powiedziałam. – Przepraszam. Wyskoczyłam z samochodu.
Gnałam podjazdem w stronę domu, z policzkami płonącymi ze wstydu, kiedy dogonił mnie Jesse. Nie szedł nawet specjalnie szybko. Po prostu spacerował.
I do tego miał czelność stwierdzić:
– To twoja wina.
– Jak to „moja wina”? – zapytałam, podczas gdy Tad, po chwili wahania, zaczął wycofywać samochód z podjazdu.
– Nie powinnaś była – oświadczył Jesse spokojnie – posuwać się tak daleko.
– Daleko? O czym ty mówisz? Daleko? O co ci chodzi?
– Prawie go nie znasz, pozwoliłaś mu…
Odwróciłam się, stając z nim twarzą w twarz. Na szczęście Tad już odjechał. Inaczej zobaczyłby w świetle reflektorów, jak miotam się po podjeździe, krzycząc na księżyc, który zdołał się właśnie przebić przez chmury.
' – Och, nie – powiedziałam dobitnie. – Nawet tam nie chodź, Jesse.
– Dobrze – odparł Jesse. W świetle księżyca widziałam wyraz uporu i zdecydowania na jego twarzy. Upór mnie nie zaskoczył, bo Jesse należy do najbardziej upartych osób, jakie znam, ale czego dotyczyło zdecydowanie poza, być może, chęcią zrujnowania mi życia, nie miałam pojęcia. – Pozwoliłaś mu na to.
– Tylko powiedzieliśmy sobie „dobranoc” – syknęłam.
– Mogę być martwy od stu pięćdziesięciu lat, Susannah, ale to nie znaczy, że nie wiem, jak ludzie mówią sobie „dobranoc”. Na ogół, kiedy to robią, trzymają języki za zębami.
– O mój Boże. – Odwróciłam się i ruszyłam w stronę domu. – O mój Boże. On tego nie powiedział.
– Owszem, właśnie to powiedziałem. – Jesse nie odstępował mnie. – Wiem, co widziałem, Susannah.
– Wiesz, jakie robisz wrażenie? – zapytałam, stając u podnóża schodów prowadzących na ganek. – Robisz wrażenie, jakbyś był zazdrosny.
– Nombre de Dios! Nie jestem – parsknął śmiechem Jesse – zazdrosny o tego…
– Och, naprawdę? No to skąd ta wrogość? Tad nie zrobił ci nic złego.
– Tad – odparł Jesse – jest…
Powiedział jakieś słowo, którego nie zrozumiałam, ponieważ było po hiszpańsku. Otworzyłam szeroko oczy.
– Co takiego? Powtórzył.
– Słuchaj, mów po angielsku.
– W angielskim nie ma odpowiednika tego słowa – oświadczył Jesse, zaciskając szczęki.
– Cóż, wobec tego zatrzymaj je dla siebie.
– Nie jest dla ciebie odpowiedni – orzekł Jesse, jakby to wyjaśniało wszystko.
– Nawet go nie znasz.
– Znam go na tyle, że to wystarczy. Wiem również, że nie posłuchałaś mnie ani swojego ojca i poszłaś sama do domu tego człowieka.
– Zgadza się. Przyznaję, jest okropny. Ale Tad odwiózł mnie do domu. Tad nie ma nic do tego. To jego ojciec jest stuknięty, nie Tad.
– To ty – stwierdził Jesse, kręcąc głową – stanowisz problem, Susannah. Wydaje ci się, że nikogo nie potrzebujesz, że ze wszystkim dasz sobie radę sama.
– Z przykrością muszę ci uświadomić, Jesse, że doskonale jestem w stanie dać sobie radę sama. – Przypomniałam sobie Heather, ducha dziewczyny, który omal mnie nie zabił w zeszłym tygodniu. – Prawie zawsze – sprecyzowałam.
– Widzisz? Sama przyznajesz. Susannah, w tym wypadku musisz poprosić o pomoc księdza.
– Świetnie, zrobię to.
– Świetnie. Dobrze ci radzę.
Byliśmy tak wściekli i staliśmy, wrzeszcząc, tak blisko, że nasze twarze znalazły się w odległości zaledwie paru centymetrów od siebie. Przez ułamek sekundy, patrząc na niego, mimo że pieniłam się ze złości, nie myślałam, jakim jest nadętym, pewnym swojej racji bubkiem.
Myślałam o filmie, który kiedyś widziałam, w którym główny bohater przyłapał główną bohaterkę, jak całuje się z innym. Chwycił ją i patrząc na nią namiętnym wzrokiem, powiedział: Jeśli pragnęłaś pocałunków, ty wariatko, dlaczego nie przyszłaś z tym do mnie?”
A potem zaniósł się złym śmiechem i zaczął ją całować.
Może, przyszło mi do głowy, Jesse tak się właśnie zachowa, tylko że nazwie mnie querida, tak jak czasem mu się zdarza, kiedy nie jest na mnie wściekły, że całuję się z chłopakami w samochodzie.
No, więc przymknęłam oczy i rozluźniłam usta na wypadek, gdyby chciał wsunąć w nie język.
Usłyszałam jednak tylko trzask zamykanych drzwi, a kiedy otworzyłam oczy, Jesse'a nie było.
Za to na ganku stał Profesor i zajadając lody w waflu, przyglądał mi się z góry.
– Cześć – powiedział między jednym a drugim liźnięciem. – Co tam robisz? I na kogo krzyczałaś? Słyszałem cię w środku. Wiesz, usiłuję oglądać telewizję.
Wściekła, bardziej na siebie niż na kogokolwiek innego, powiedziałam:
– Na nikogo. – I wbiegłam po schodach do domu. Właśnie dlatego następnego dnia z samego rana udałam się do gabinetu ojca Dominika i wyłożyłam kawę na ławę. Jesse nie będzie mnie oskarżał o to, że wydaje mi się, że nikogo nie potrzebuję. Potrzebuję mnóstwa ludzi.
Chłopak, z którym mogłabym się umówić, zajmuje pierwsze miejsce na tej liście, wielkie dzięki.
– Wrażliwy na światło – powtórzył ojciec Dominik, budząc się z zamyślenia. – Ma przezwisko Rudy, choć nie jest rudy. Przyglądał się twojej szyi. – Otworzył górną szufladę biurka i wyciągnął pogniecioną, nieotwartą paczkę papierosów. – Nie rozumiesz, Susannah? – zapytał.
– Pewnie – powiedziałam. – Jest rąbnięty.
– Nie sądzę. Myślę, że jest wampirem.
10
Opadła mi szczęka. – Eee… ojcze D? – wydusiłam po chwili. – Bez obrazy, ale czy wziął ksiądz za dużo środków przeciwbólowych, czy co? Przykro mi, że akurat na mnie padło, żeby księdzu to powiedzieć, ale czegoś takiego jak wampiry nie ma.
Ojciec Dominik wydawał się bliższy niż kiedykolwiek rozdarciu paczki papierosów i włożenia jednego do ust. Cudem się powstrzymał.
– Skąd możesz wiedzieć?
– Skąd mogę wiedzieć co? Że nie ma czegoś takiego jak wampiry? Hm, to dokładnie tak samo jak z króliczkiem wielkanocnym albo Królewną Śnieżką.
Ojciec Dominik na to:
– Ach, ale ludzie mówią w ten sposób o duchach. A ty i ja wiemy, że to nieprawda.
– Owszem – zgodziłam się, ale duchy widziałam. Natomiast w życiu nie widziałam wampira. A mnóstwo czasu spędzam na cmentarzach.
Ojciec Dominik nie ustępował:
– Cóż, to rzecz oczywista, ale żyję znaczenie dłużej od ciebie i jakkolwiek osobiście nigdy nie spotkałem wampira, to jednak byłbym przynajmniej skłonny dopuścić możliwość istnienia tego rodzaju istoty.
– Zgoda, w porządku, ojcze Dominiku. Postawmy wszystko na jedną kartę i uznajmy, że facet jest wampirem. Rudy Beaumont to bardzo znana osoba. Gdyby włóczył się po nocy, gryząc ludzi w szyję, to ktoś chyba zwróciłby na to uwagę, prawda?
– Nie, o ile ma, jak sama powiedziałaś, podwładnych, którzy go chronią.
Tego już było za wiele.
– Dobrze, jak dla mnie, za dużo w tym Stephena Kinga. Muszę wrócić do klasy albo pan Walden pomyśli, że samowolnie opuściłam szkołę. Jeśli później dostanę od księdza karteczkę, że muszę temu człowiekowi przebić serce drewnianym kołkiem, kości zostaną rzucone. Tad Beaumont z pewnością nie zaprosi mnie na bal, jeśli zabiję jego tatę. Ojciec Dominik odłożył papierosy na bok.
– To – oznajmił – wymaga pewnych poszukiwań… Zostawiłam ojca Dominika w momencie, gdy zajął się tym, co lubił najbardziej, a mianowicie surfowaniem po Internecie. Administracja Akademii Misyjnej dopiero niedawno dostała komputery, a nikt tutaj tak naprawdę nie umie się nimi dobrze posługiwać. Zwłaszcza ojciec Dominik nie ma pojęcia, jak działa mysz i bez przerwy przegania ją z jednego końca biurka na drugi, bez względu na to, ile razy mu powtarzam, że powinien ją trzymać na podkładce. To byłoby zabawne, gdyby nie było takie denerwujące.