– Szatan? – zapytałam łagodnie.
Kot zwrócił głowę w moją stronę i obrzucił mnie złym spojrzeniem.
– O, mój Boże, nic dziwnego, że tata Tima nie oddał go do schroniska.
To kosztowało sporo wysiłku – a także ofiarę w postaci mojej torby marki Kate Spade, którą nabyłam, ryzykując życiem i zdrowiem na wyprzedaży w SoHo – ale w końcu udało nam się pojmać Szatana. Zamknięty w torbie, wydawał się pogodzony z niewolą, chociaż podczas jazdy do supermarketu, dokąd udaliśmy się po żwirek i jedzenie dla niego, słyszałam, jak pracowicie pruje pazurami podszewkę torby. Stwierdziłam, że Timothy jest teraz moim dłużnikiem.
Zwłaszcza kiedy Adam, zamiast skręcić w stronę mojego domu, pojechał w przeciwnym kierunku, ku wzgórzom, aż czerwona kopuła bazyliki w misji skurczyła się pod nami do rozmiarów paznokcia.
– Nie – odezwała się nagle Cee Cee głosem tak stanowczym, jakiego jeszcze u niej nie słyszałam. – Absolutnie nie. Zawróć. Zawróć w tej chwili.
Adam, śmiejąc się diabolicznie, tylko dodał gazu. Z torbą od Kate Spade na kolanach powiedziałam:
– Hm, Adamie, nie wiem, dokąd się wybierasz, ale ja osobiście chciałabym się najpierw pozbyć tego, hm, zwierzęcia…
– Tylko na chwilkę – uspokajał Adam. – Kotu nic się nie stanie. Daj spokój, Cee Cee. Nie psuj innym zabawy.
Jeszcze nie widziałam Cee Cee tak wściekłej.
– Powiedziałam: nie! – wrzasnęła.
Było jednak za późno. Adam podjechał pod niski otynkowany budyneczek, cały obwieszony dzwoneczkami, którymi poruszał lekki wiatr wiejący od zatoki, i otoczony krzewami hibiskusa o kwiatach zwróconych w stronę późnego popołudniowego słońca. Zatrzymał samochód i wyłączył silnik.
– Zajrzymy tylko do środka i przywitamy się – zwrócił się do Cee Cee. Odpiął pas i wyskoczył z samochodu.
Cee Cee i ja nie poruszyłyśmy się. Cee Cee siedziała z tyłu, ja z przodu z kotem. Z mojej torby dobiegało złowróżbne mruczenie.
– Pozwolisz, że zapytam – odezwałam się po chwili wsłuchiwania się w dzwonienie dzwoneczków i jednostajne burczenie Szatana – gdzie my właściwie jesteśmy?
Odpowiedź otrzymałam w sekundę później, kiedy drzwi domku otworzyły się i kobieta o włosach tego samego koloru co włosy Cee Cee – bladożółtych, tylko tak długich, że mogłaby na nich usiąść – wydała na nasz widok radosny okrzyk.
– Chodźcie do środka – zawołała ciotka Pru. – Chodźcie! Spodziewałam się was!
Cee Cee, nie racząc nawet spojrzeć w jej stronę, mruknęła:
– Założę się, że się spodziewałaś, ty porąbane dziwadło. To umocniło mnie w postanowieniu, żeby nigdy nie mówić Cee Cee o zajęciu mediatora.
11
– O mój Boże – wykrzyknęła ciocia Pru – znowu tu jest. Dziewiąty klucz. To takie dziwne.
Wymieniłyśmy z Cee Cee spojrzenia. „Dziwne” to mało powiedziane.
Nie, żeby było nieprzyjemnie. Absolutnie nie. W każdym razie, przynajmniej w moim odczuciu. Pru Webb, ciocia Cee Cee, wydawała się odrobinę dziwna. Z tym mogę się zgodzić.
Ale w domu unosił się przyjemny zapach: wszędzie paliły się aromatyczne świeczki, a gospodyni podejmowała nas serdecznie – każde dostało szklankę lemoniady domowej roboty. Szkoda, oczywiście, że zapomniała dodać do niej cukru, ale tego typu roztargnienie nie dziwiło u kogoś pozostającego w tak ścisłym związku ze światem duchów. Ciocia Pru opowiadała, że jej mentor i przewodnik, najpotężniejsze medium na Zachodnim Wybrzeżu, często zapominał własnego imienia, gdyż w swoim ciele gościł tyle różnych duchów.
Jednak nasza przypadkowa wizyta nie okazała się, jak na razie, specjalnie pouczająca z mojego punktu widzenia. Dowiedziałam się, na przykład, że według linii na mojej dłoni będę w przyszłości prowadziła ważne badania w dziedzinie medycyny (Tak! To ci dopiero nowina!), Cee Cee natomiast zostanie gwiazdą filmową, a Adam kosmonautą.
Poważnie. Kosmonautą.
Przyznaję, trochę im zazdrościłam przyszłej kariery, o ileż bardziej ekscytującej od mojej, ale starałam się stłumić to niepokojące uczucie.
Czego nie próbowałam stłumić – podobnie jak, zdaje się, Cee Cee – to Adam. Opowiedział cioci Pru, zanim zdołałam mu przeszkodzić, o moim „śnie”, i teraz nieszczęsna kobieta usiłowała w najlepszej wierze wezwać ducha Deirdre Fiske za pomocą tarota i tajemniczego mruczenia.
Nie bardzo jej to wychodziło, bo za każdym razem, kiedy odwracała karty, natrafiała na tę samą.
Dziewiąty klucz.
To wyraźnie psuło jej humor. Kręcąc głową, ciocia Pru, tak kazała mi się do siebie zwracać, zbierała wszystkie karty na kupkę, tasowała je, a potem, zamknąwszy oczy, wyciągała jedną ze środka i kładła na stole figurą do góry.
Potem otwierała oczy, patrzyła na kartę i wołała:
– Znowu! To nie ma sensu.
Nie żartowała. Pomysł, że ktoś miałby wywoływać duchy za pomocą talii kart, nie miał sensu… przynajmniej dla mnie. Nie byłam w stanie ich przywołać, nawet wywrzaskując ich imiona, a proszę mi wierzyć, próbowałam, a jestem mediatorką. Moja praca polega właśnie na rozmawianiu z umarłymi.
Ale duchy to nie psy. Nie przychodzą na zawołanie. Weźmy, na przykład, mojego ojca. Ile razy chciałam, a nawet potrzebowałam jego obecności? Pojawiał się, i owszem, ale trzy, cztery tygodnie później. Duchy są na ogół kompletnie nieodpowiedzialne.
Nie mogłam jednak wyjaśnić cioci Cee Cee, ze to, co robi, to strata czasu… a gdy ona marnuje czas, pewien kot usiłuje wygryźć sobie w mojej torbie w samochodzie Adama dziurę na wolność.
Och, ponadto ten człowiek, ten rzekomy wampir – ale z pewnością odpowiedzialny za zniknięcie kilku osób, nadal przebywał na wolności. A ja siedzę z głupim uśmiechem, udając, że się świetnie bawię, podczas gdy tak naprawdę nie mogę się doczekać, żeby wrócić do domu, zadzwonić do ojca Dominika i porozmawiać o tym, co możemy zrobić w sprawie Rudego Beaumonta.
– O, mój Boże – westchnęła ciocia Pru. Bardzo była ładna, ta ciocia Cee Cee. Albinoska, podobnie jak siostrzenica, o oczach barwy fiołków. Nosiła powłóczystą letnią suknię w tym samym kolorze. Zestawienie jej długich, bardzo jasnych włosów i fioletu sukni było niesamowite i fascynujące. Zdawałam sobie sprawę, że Cee Cee pewnego dnia będzie wyglądała podobnie. Kiedy pozbędzie się aparatu na zębach i młodzieńczej otyłości.
Chyba dlatego Cee Cee tak jej nie znosi.
– Co to może znaczyć? – mruknęła ciocia Pru. – Pustelnik. Pustelnik.
Na karcie, którą wciąż wyciągała, widniał, z tego co widziałam, pustelnik. Nie z gatunku krabów pustelników, tylko raczej starców mieszkających w jaskini na odludziu. Nie miałam pojęcia, co pustelnik ma wspólnego z panią Fiske, ale wiedziałam jedno: czułam się jak idiotka i wściekłe się nudziłam.
– Jeszcze jeden raz – powiedziała ciocia Pru, rzucając ostrożne spojrzenie w kierunku Cee Cee, która dała jej jasno do zrozumienia, ze nie zamierzamy u niej spędzić całego dnia. To mnie najbardziej śpieszyło się do domu. Czekał na mnie obiad Ackermanów. Wieczór kurczaka kung pao. Jeśli się spóźnię, mama mnie zabije.
– Hm… Proszę pani?
– Ciociu Pru, kochanie.
– Tak. Ciociu Pru. Czy mogę skorzystać z telefonu?
– Oczywiście. – Ciocia Pru nawet na mnie nie spojrzała. Była zbyt zaabsorbowana nawiązywaniem kontaktu z tamtym światem.
Wyszłam z mrocznego pokoju do holu, gdzie na małym stoliczku stał staromodny telefon z tarczą. Wykręciłam mój domowy numer – po krótkich zmaganiach z pamięcią, ponieważ znam go dopiero od paru tygodni – a kiedy Przyćmiony odebrał, poprosiłam, żeby przekazał mamie, że nie zapomniałam o kolacji i że właśnie jestem w drodze do domu.
Przyćmiony niezbyt grzecznie poinformował mnie, że akurat rozmawia na drugiej linii i że, ponieważ nie jest moją sekretarką i nie zamierza przekazywać żadnych informacji w moim imieniu, muszę zadzwonić później.