Nie boję się Kelly, ale, mój Boże, po co się kłócić?
Wyszłam więc na zewnątrz i stanęłam w jednoczęściowym kostiumie od Calvina Kleina – z pareo niedbale przewiązanym w pasie, nie mając absolutnie pojęcia, że przed chwilą władowałam się na krzak sumaka jadowitego, podczas gdy Kelly podeszła do chłopaka swoich marzeń i powiedziała, żeby poprosił mnie do tańca.
Starałam się nie myśleć, że jedynym powodem, dla którego chciał ze mną tańczyć, był zapewne fakt, że jako jedyna z dziewczyn na przyjęciu, miałam na sobie kostium kąpielowy. Jako że nigdy przedtem nie zaproszono mnie na basenowe party, przyjęłam mylnie, że jest to rodzaj przyjęcia, na którym się pływa.
Myliłam się. Nie licząc mojego przyrodniego brata, któremu zrobiło się wyraźnie tak gorąco w namiętnych objęciach Debbie Mancuso, że aż ściągnął koszulę, byłam najskąpiej ubraną osobą na przyjęciu.
Inaczej niż wymarzony chłopak Kelly. Podszedł do mnie parę minut później, z bardzo poważną miną, w drelichowych białych spodniach i czarnej jedwabnej koszuli. W stylu Jersey, ale byliśmy akurat na Zachodnim Wybrzeżu, więc skąd miał wiedzieć?
– Chcesz zatańczyć? – zapytał miękkim cichym głosem. Ledwie go słyszałam przy wyciu Sheryl Crow, dobiegającym z głośników.
– Słuchaj – powiedziałam, odstawiając dietetyczną colę – nie wiem nawet, jak się nazywasz.
– Tad – odparł.
A potem bez słowa objął mnie w pasie, przyciągnął do siebie i zaczął się kołysać w takt muzyki.
Z wyjątkiem tej okazji, kiedy rzuciłam się na Bryce'a Martinsena, żeby ratować go, gdy pewien duch próbował rozwalić mu czaszkę drewnianą belką, nigdy nie byłam tak blisko chłopaka, żywego oddychającego chłopaka.
Muszę stwierdzić, że bez względu na czarną jedwabną koszulę, podobało mi się to. Był przyjemny w dotyku i ciepły. W kostiumie trochę marzłam; w styczniu jest, oczywiście, za zimno na kostium kąpielowy, ale to była przecież Kalifornia. Pachniał dobrym drogim mydłem. Ponadto był ode mnie akurat o tyle wyższy, żeby jego oddech muskał mój policzek, prowokująco, jak w romantycznej powieści.
Powiem wprost, zamknęłam oczy, objęłam go za szyję i kołysałam się z nim przez dwie najdłuższe najcudowniejsze minuty w moim życiu.
A potem piosenka się skończyła.
Tad powiedział „dziękuję” tym samym cichym głosem co przedtem i puścił mnie.
I to wszystko. Odwrócił się i odmaszerował w stronę grupki gości, którzy kręcili się przy beczułce kupionej przez tatę Kelly pod warunkiem, że nie pozwoli nikomu wracać samochodem po pijanemu. Kelly wywiązała się z tego świetnie, gdyż sama nie piła i nie wypuszczała z ręki komórki z numerem Carmel Taxi, trzymając palec na przycisku redial.
Przez resztę przyjęcia Tad mnie omijał. Nie tańczył z nikim więcej, ale nie odezwał się do mnie ani słowem.
Gra skończona, jak mawiał Przyćmiony.
Nie podejrzewałam jednak, żeby ojca Dominika interesowały moje sercowe rozterki. Oznajmiłam więc:
– Nic, zero, nada.
– Dziwne – mruknął w zamyśleniu. – Sądziłem, że w strefie paranormalnej…
– Och, chodzi księdzu o to, czy pojawiły się jakieś nowe duchy?
Jego mina się zmieniła. Wydawał się teraz zirytowany.
– Cóż, tak, Susannah – powiedział, ściągając okulary i ściskając nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym, jakby nagle rozbolała go głowa. – Oczywiście, że to mam na myśli. – Założył okulary. – Dlaczego? Czy coś się stało? Spotkałaś kogoś? To jest, od czasu tego niefortunnego incydentu, który skończył się zniszczeniem szkoły?
– Cóż… – zaczęłam wolno.
2
Po raz pierwszy ukazała się w jakąś godzinę po moim powrocie z imprezy na basenie. Chyba gdzieś koło trzeciej nad ranem. Stanęła przy moim łóżku i zaczęła krzyczeć.
Krzyczała naprawdę głośno. Wyrwała mnie z głębokiego snu. Śniłam o Brysie Martinsenie. Mknęliśmy Aleją Siedemnastej Mili czerwonym kabrioletem. Nie wiem, do kogo należał ten kabriolet. Pewnie do niego, bo ja nie mam jeszcze prawa jazdy. Miękkie włosy Bryce'a, koloru dojrzałego żyta, falowały na wietrze, słońce zanurzało się w morzu, barwiąc niebo na czerwono, pomarańczowo i fioletowo. Jechaliśmy krętą drogą wzdłuż urwistego brzegu morza, a ja nie czułam w ogóle strachu. To był wspaniały sen.
I nagle ta kobieta podnosi wrzask, praktycznie nad moim uchem.
Usiadłam natychmiast, zupełnie przebudzona. Tak to jest, kiedy zmarła kobieta zaczyna wydzierać się wniebogłosy w waszym pokoju. Budzicie się od razu.
Siedziałam, mrugając energicznie, ponieważ w pokoju panowały egipskie ciemności – była noc. No, wiecie, noc. Normalni ludzie śpią.
Ale nie mediatorzy. Co to, to nie.
Stała na wąziutkiej ścieżce księżycowego światła, ciągnącej się od okna w drugim końcu pokoju. Miała na sobie szarą bluzę z kapturem, koszulkę gimnastyczną, spodnie za kolana i sportowe buty. Jej włosy wydawały się brązowe. Trudno stwierdzić, czy była młoda, czy stara, zwłaszcza kiedy wrzeszczała, ale miałam wrażenie, że może być w wieku mojej mamy.
Dlatego nie wstałam z łóżka i nie przyłożyłam jej pięścią.
A prawdopodobnie należało tak zrobić. To jest, nie mogłam przecież odpłacić jej tą samą monetą, bo postawiłabym na nogi cały dom. Byłam jedyną osobą w domu, która mogła ją usłyszeć.
Cóż, w każdym razie spośród żyjących.
Po jakimś czasie musiała się chyba zorientować, że nie śpię, bo przestała wyć i wytarła oczy. Płakała.
– Przepraszam – powiedziała. Ja na to:
– Tak, no cóż, udało ci się zwrócić moją uwagę. Czego chcesz?
– Jesteś mi potrzebna – oznajmiła i pociągała nosem. – Jesteś mi potrzebna, żeby coś komuś powiedzieć.
– Dobrze. Co takiego?
– Powiedz mu… – Przetarła twarz rękawem bluzy. – Powiedz mu, że to nie była jego wina. Nie zabił mnie.
To ci dopiero nowina. Uniosłam brwi.
– Mam mu powiedzieć, że cię nie zabił? – powtórzyłam, żeby się upewnić, że dobrze usłyszałam.
Skinęła głową. Można ją było uznać za ładną, przypominała trochę biedne porzucone dziecko. Chociaż pewnie nie zaszkodziłoby jej, gdyby za życia zjadła czasem jakąś babeczkę czy dwie.
– Powiesz mu? – zapytała prosząco. – Obiecujesz?
– Oczywiście – zapewniłam. – Powiem mu. Tylko komu? Spojrzała na mnie dziwnie.
– Rudemu, oczywiście. Rudemu? Żarty sobie stroi?
Było jednak za późno na dociekanie. Zniknęła.
Tak po prostu.
Rudy. Odwróciłam się i poklepałam poduszkę, żeby była miększa. Rudy.
Dlaczego mnie to spotyka? Nie dają mi śnić o Brysie Martinsenie, tylko dlatego, że jakaś kobieta chce przekazać jakiemuś facetowi zwanemu Rudym, że jej nie zabił… Przysięgam, czasami mam wrażenie, że moje życie to szereg scenek do Najśmieszniejszych filmów wideo Ameryki, tylko bez dowcipów z opadającymi spodniami.
Tylko że moje życie nie jest, jak się tak dobrze zastanowić, specjalnie zabawne.
Zwłaszcza nie było mi do śmiechu, kiedy po tym, jak zdołałam ułożyć się wygodnie i już zamykałam oczy, żeby ponownie zasnąć, w świetle księżyca na środku pokoju pojawiła się następna postać.
Tym razem obyło się bez wrzasków. Odczułam pewną wdzięczność.
– Czego? – zapytałam zdecydowanie niegrzecznym tonem.
– Nawet nie zapytałaś, jak się nazywa – odparł, kręcąc głową.
Oparłam się na łokciach. To z jego powodu zaczęłam sypiać w koszulce i bokserkach. To nie znaczy, że zanim się pojawił.
stroiłam się w zwiewne negliże, ale teraz nie mogłabym już sobie na to pozwolić, mając chłopaka za współlokatora. Tak, dobrze przeczytaliście.