Выбрать главу

Widzicie więc, że nie mogłam powiedzieć ojcu Dominikowi ani o Jessie, ani o kobiecie, której Rudy nie zabił. Uznałam, że kobietą i tak się wkrótce zajmę. A co do Jesse'a…

Cóż, jeśli chodzi o Jesse'a, nie bardzo wiem, co zrobić. Mam wrażenie, że niewiele.

Trochę mnie to przeraża, ponieważ tak naprawdę to nie chcę robić nic. Mimo ze męczy mnie konieczność przebierania się w łazience zamiast w pokoju – Jesse wydaje się odczuwać jakąś awersję do łazienki, która nie istniała za jego życia – oraz drażni, że nic mogę sypiać w zwiewnych negliżach, to jednak obecność Jesse'a sprawia mi przyjemność. A gdybym opowiedziała o nim ojcu Dominikowi, bardzo by się przejął i chciałby koniecznie pomóc mu przenieść się do innego świata.

Co dobrego wynikłoby z tego dla mnie? Nigdy bym go więcej nie zobaczyła.

Czy jestem samolubna? Sądzę, że gdyby Jesse chciał się przenieść, podjąłby jakieś starania w tym kierunku. Nie należał do tych pomóż – mi – nie – wiem – co – robić duchów, jak kobieta, która miała wiadomość dla Rudego. W żaden sposób. Jesse należy raczej do tych nie – zaczynaj – ze – mną, taki – jestem – tajemniczy duchów. No, wiecie. Takich z obcym akcentem i zabójczą figurą.

Przyznaję więc. Skłamałam. I co? Możecie na mnie naskarżyć.

– Nie – powiedziałam. – Nic nowego, ojcze Dominiku. Jeśli chodzi o zjawiska nadprzyrodzone czy jakieś inne.

Czy to moja wyobraźnia, czy ojciec Dominik rzeczywiście wyglądał na rozczarowanego? Jeśli mam być szczera, to chyba podobało mu się, że rozwaliłam pół szkoły. Poważnie. Mimo jego narzekań, nie sądzę, żeby moje techniki mediacji aż tak bardzo mu nie odpowiadały. Miał dzięki temu powód, żeby wygłosić kazanie, a nie sądzę, żeby jako dyrektor maleńkiej prywatnej szkółki w Carmelu, w Kalifornii, miał aż tyle powodów do narzekań. W przeciwieństwie do mnie.

– Cóż – powiedział, starając się nie okazać, jak bardzo rozczarował go brak nowin. – No, to dobrze. – Rozpogodził się. – Słyszałem, że w Sunnyvale zderzyły się trzy samochody. Może powinniśmy tam pojechać i zobaczyć, czy któraś z tych nieszczęsnych dusz nie potrzebuje naszej pomocy?

Popatrzyłam na niego, jakby właśnie oszalał.

– Ojcze Dominiku – szepnęłam wstrząśnięta. Zaczął bawić się okularami.

– Cóż, no tak… to znaczy, pomyślałem, ze…

– Posłuchaj, padre - powiedziałam, wstając. – Musi ksiądz pamiętać o jednym: nie podchodzę do tego naszego „daru” tak samo jak ksiądz. Nigdy o niego nie prosiłam i nigdy mi się nie podobał. Ja po prostu chcę być normalna, rozumie ksiądz?

Ojciec Dominik wydawał się niezmiernie zdumiony.

– Normalna? – powtórzył. Jakby chciał powiedzieć: „A kto by chciał być normalny?”

– Owszem, normalna – potwierdziłam. – Chcę spędzać czas, przejmując się normalnymi rzeczami, jakimi przejmują się inne szesnastoletnie dziewczyny. Jak praca domowa i dlaczego żaden chłopak się ze mną nie umawia albo czemu moi przyrodni bracia to takie dupki. Nie bawią mnie specjalnie te afery z duchami, jasne? Więc jeśli będą mnie potrzebowały, niech mnie znajdą. Ale sama za cholerę nie będę ich szukała.

Ojciec Dominik nie podniósł się z krzesła. Nie był w stanie, w tym całym gipsie. Nie bez pomocy.

– Żaden chłopak nie chce z tobą chodzić? – zaniepokoił się.

– Wiem, to jedna z osobliwości współczesnego świata. Z moją urodą i w ogóle. Zwłaszcza teraz. – Podniosłam zaropiałe ręce.

Ojciec Dominik nie dawał za wygraną.

– Ależ, Susannah, jesteś ogromnie popularna. – W końcu wybrano cię na wiceprzewodniczącą drugiej klasy po pierwszym tygodniu w akademii. Wydaje mi się, że Bryce Martinsen bardzo cię polubił.

– Owszem – przyznałam. – Sto lat temu.

Podobałam mu się, dopóki duch jego dziewczyny – którego byłam zmuszona wyegzorcyzmować – nie złamał mu obojczyka, a on sam nie musiał zmienić szkoły.

– Zatem – powiedział ojciec Dominik, jakby to załatwiało sprawę – nie musisz się o nic martwić, jeśli o to chodzi. To znaczy o chłopców.

Biedny staruszek. Prawie było mi go żal.

– Muszę wracać na lekcję – oznajmiłam, zabierając książki. – Ostatnio spędzam tyle czasu w gabinecie dyrektora, że ludzie zaczną mnie posądzać o konszachty z władzami i zmuszą do rezygnacji.

– Oczywiście. Rozumiem. To twoja przepustka. Nie zapomnij, o czym rozmawialiśmy, Susannah. Mediator pomaga innym rozwiązywać problemy. Nie jest kimś, kto… eee… młóci ich pięścią.

Uśmiechnęłam się.

– Postaram się o tym pamiętać – zapewniłam. Dotrzymam słowa. Po tym, jak dołożę Rudemu. Kimkolwiek jest.

3

Ku mojemu zaskoczeniu poszło wyjątkowo łatwo. Wystarczyło zapytać podczas lunchu, czy ktoś zna faceta zwanego Rudym.

Zwykle to nie takie proste. Nie macie pojęcia, ile przejrzałam w życiu książek telefonicznych, ile godzin spędziłam w Internecie. Ze już nie wspomnę o niezdarnych wymówkach, które przedstawiałam mamie, usiłując wyjaśnić astronomiczne rachunki za telefon, jakie nabiłam, wydzwaniając do informacji. „Przepraszam, mamo, musiałam się dowiedzieć, czy w promieniu dwudziestu kilometrów jest jakiś sklep, gdzie mają mokasyny Manolo Blahnika…”

Tym razem poszło tak łatwo, że niemal pomyślałam: „Hej, może to zajęcie mediatora to nic takiego”.

To było, oczywiście, wtedy, kiedy jeszcze nie znalazłam Rudego.

– Czy ktoś słyszał o jakimś Rudym? – posłałam w tłum pytanie podczas lunchu. Tłum, z którym, jak sądziłam, będę odtąd regularnie jadała posiłki.

– Pewnie – rzucił Adam. Raczył się cheetosami z torby „rodzinnej”. – Nazwisko Przypływ, prawda? Uwielbia zabijać nieszkodliwe wydry i inne morskie stworzenia?

– Nie ten Rudy. Chodzi o człowieka. Prawdopodobnie dorosłego. Prawdopodobnie kogoś stąd.

– Beaumont – powiedziała Cee Cee. Jadła pudding z plastikowego kubka. Wielka tłusta mewa siedziała nie dalej niż kilka centymetrów od niej, obserwując łyżeczkę za każdym razem, kiedy Cee Cee zanurzała ją w kubku, a potem podnosiła do ust. W Akademii Misyjnej nie ma kafeterii. Jemy na zewnątrz, nawet, jak widać, w styczniu. To nie był, rzecz jasna, taki styczeń jak w Nowym Jorku. Tutaj, w Carmelu, świeciło słońce, a temperatura osiągała kojące dwadzieścia dwa stopnie. A tam, według Kanału Pogoda, spadła kilkucentymetrowa warstwa śniegu.

Mieszkałam w Kalifornii prawie trzy tygodnie, a jak dotąd jeszcze ani razu nie spadł deszcz. Nadal intrygowało mnie, gdzie ludzie jedzą, jeśli w porze lunchu pada.

Przekonałam się już na własnej skórze, czym to grozi, kiedy się karmi mewy.

– Thaddeus Beaumont jest właścicielem firmy developerskiej.

Cee Cee skończyła pudding i wzięła się do banana wyciągniętego z papierowej torebki. Cee Cee nigdy nie kupuje lunchu w szkole. Ma, zdaje się, coś przeciwko parówkom w cieście kukurydzianym.

Obierając banana, ciągnęła:

– Przyjaciele nazywają go Rudy. Nie pytaj dlaczego, bo on wcale nie ma rudych włosów. A właściwie po co ci to?

To był zawsze trudny moment. „Po co ci to?” Tak to jest, że poza ojcem Dominikiem nikt nie orientuje się w moich „zdolnościach”. Nikt nie wie, że jestem mediatorką. Ani Cee Cee, ani Adam. Ani nawet moja mama. Profesor, najmłodszy z moich przyrodnich braci, coś podejrzewa, ale nie wie na pewno. Nie wie wszystkiego.

Moja najlepsza przyjaciółka z Brooklynu, Gina, prawie to odkryła, a to tylko dlatego, że była przy tym, jak madame Zara, wróżka posługująca się kartami do tarota, do której Gina zabrała mnie siłą, spojrzała na mnie zaszokowana i powiedziała: „Rozmawiasz z umarłymi”.