W bramie natykam się na bardzo nieprzyjemnego typa: gotowa jestem się założyć, że dziś w nocy dostał lewe doładowanie. I z pewnością nie jest to pierwszy raz – ma na wargach jakiś idiotyczny, bezmyślny uśmieszek. A jego oczy się nie uśmiechają – zastygły w dwie bryłki szkła. Wydaje się, że niczego nie widzi – rozsunąwszy ogromne łapska idzie na mnie jak ślepy robot.
Usiłuję się wywinąć, ale drab jest bardzo zręczny. Chwyta mnie jakby żelaznymi palcami. Walę go kolanem w jaja, ale to na nic – nie czuje bólu.
– Dziewięć porcji – mamrocze niewyraźnie. – Dziewięć porcji… Jedna noc… Jeszcze wczoraj było osiem.
Jego dłoń wpiera mi się w pierś. Boleśnie. Wyrywam się w milczeniu, ale on jest silniejszy. I trzykrotnie cięższy.
– Rozumiesz, co to znaczy? Nie pojmujesz, jak to jest… zdechnąć, kiedy ci zabraknie dziewiątej porcji… Albo dziesiątej… Albo dwusetnej…
Wydaje się, że jest tak samo mechaniczny, jak rozwoźnik napojów. Wszystko ma oddzielne: twarz, oczy. Ruchy. Słowa. Mamrocze tak, jakby mi się skarżył. Ale jednocześnie przewraca mnie na asfalt i rwie na mnie sukienkę. Żebro bębenka wbija mi się w bok. Ostatkiem sił udaje mi się uwolnić jedna rękę i sięgam na oślep ku bębenkowi. Braknie mi paru, paru milimetrów…
– Dziewięć porcji… Ja chcę żyć, rozumiesz, ty?! Ja chcę żyć!
Z wąziutkiej, ukrytej w jednym z żeber bębenka pochewki wprost do mojej dłoni wysuwa się sztylet. Jak żądło. I kiedy mechaniczny człowiek, który dziś w nocy otrzymał dziewięć porcji fałszywej energii, nieco się ode mnie odsuwa, wbijam mu sztylet w biodro.
W pierwszej, pełnej przerażenia sekundzie wydaje mi się, że on i tego nie poczuje. Nieruchomieje, ale jego oczy się rozjaśniają. Jakby zobaczył mnie dopiero teraz. Obraca głowę, żeby zobaczyć, co go użądliło.
Cienkim strumieniem tryska na mnie cudza krew.
Napastnik wydaje ryk bólu. Chwytam bębenek i wyślizguję się spod niego niczym wąż. Łapie mnie za kostkę, ale ja wbijam mu sztylet w dłoń. Drab miota przekleństwo, puszcza…
I nagle nieruchomieje, klęcząc na trotuarze.
– Może to i lepiej – mówi bardzo spokojnie i wyraźnie. Kładzie się na bok i podkłada dłoń pod głowę, jak bardzo zmęczony człowiek, który szykuje się do snu.
Rzucam się do ucieczki. Po chwili wracam. On wciąż leży na boku, a pod nim zdążyła się już zebrać spora kałuża krwi – wygląda na to, że przypadkowo przecięłam mu jakąś arterię. Ale krew już nie leci… a człowiek nie oddycha.
Jest martwy.
Stoję nad nim z zakrwawionym sztyletem w dłoni. Nie chciałam! Był bydlakiem, zasługiwał na śmierć… Ale przecież te zadrapania mojego sztyleciku nie mogły śmiertelnie powalić takiego zdrowego byka!
Moje ubranie ocieka krwią. Trzeba wiać, dopóki nikt mnie tu nie zobaczył. Wszystko wskazuje na to, że to ja go zabiłam.
Co czuje człowiek, w którym zostało tak niewiele życia, że co noc musi się podładowywać nie raz, a dziewięciokrotnie? Skąd brał takie pieniądze? Z każdą nocą zostawało w nim coraz mniej życia. Im silniej czepiał się życia, tym mniej mu go zostawało…
W głębi bramy miga czyjś cień i rzucam się do ucieczki, przyciskając bębenek do piersi. Wciąż mam przed oczami martwą twarz zabitego przeze mnie człowieka.
„Idź do góry". Staje się to prawie moją obsesją. Włażę na dach naszego domu – dziewiąte piętro – i siedzę otoczona wiatrakami i matowymi bateriami słonecznymi. Kiedyś te baterie dawały mnóstwo światła i ciepła – słońce świeciło hojnie, po dwie, trzy godziny dziennie, a nie marne dwadzieścia minut jak teraz. Teraz baterie nikomu już nie są potrzebne, ale też nikomu nie chce się ich demontować. Siedzę na jednej z nich, jak na pokrytej pyłem lodowej tafli. Patrzę na miasto.
Wiatraki, wiatraczki… Ogromne płaty i mniejsze śmigiełka. Dachy są płaskie, wszystkie na jednym poziomie. Gdzieniegdzie poustawiano krzesła – ludzie lubią oglądać stamtąd pokazy energetyczne. Moje pokazy.
A dalej, prawie niewidoczne w ceglastej mgle, wieżowce, drapacze chmur… Ich wierzchołki toną w chmurach. Pierwsze piętra – do dwudziestego – są zamieszkane, ale wyżej nikt się nie osiedla. Ciężko wchodzić na takie wysokości. Dawniej, kiedy energii było pełno, wieżowce jarzyły się mnóstwem świateł. Wewnątrz nich i na zewnątrz kursowały windy. Ludzie bez żadnego wysiłku docierali na samą górę.
Idź do góry – powiedział Rimus. Wstaję i otrzepuję pył ze spodni.
Dzielnica wieżowców ma złą sławę. Nie tylko dlatego, że pośród rozwalin i ruin działają rozmaite podejrzane przedsiębiorstwa i firmy. Wieże powoli się rozpadają – dowolna z nich w każdej chwili może podzielić los Złamanej. Albo zleci ci na głowę samobójca, co też raczej do przyjemności nie należy.
Idę trzymając się ścian. Wieżowców jest tu od groma – kiedyś stawiano jeden za drugim. Ciekawe, gdzie też może być to, co „jest mi bardzo potrzebne do życia"?
Zadzieram głowę i patrzę w górę. Robi mi się niedobrze: ściana niknie gdzieś w warstwie obłoków. Ile potrzeba czasu, żeby dotrzeć na sam dach? I czy w ogóle jest tam jakiś dach – przecież z dołu widać tylko część wieżowca, reszta tonie w chmurach.
Poprawiam na ramieniu płaski łańcuch swojego bębenka. Idę wzdłuż ściany, pomazanej w rozmaite graffiti: są tu nieprzyzwoite słowa i zupełnie przyzwoite rysunki. Wielki czarny napis: „Sintety – głupolstwo i bydło!". Ciekawe, kim są sintety i za co ich tu wyzywają?
I nagle zatrzymuję się jak wryta. Obok jaskrawego, głupiego rysunku – roześmiana gęba z wydętymi czerwonymi wargami – dostrzegam coś znajomego.
Rysunek jest na poły zatarty, jak na moim bębenku. Ale można go rozpoznać.
Rysunek wilka.
Teraz już wiem, gdzie szukać. No, w każdym razie tak mi się wydaje.
Wieża ma tylko jedną bramę. Schody są bardzo brudne. Wszędzie wisi ciężki zapach – wygląda na to, że w szybie windy ktoś urządził sobie zsyp. Nie chciałabym tu mieszkać.
Z piątego piętra schodzi czterdziestopięcioletnia staruszka. Patrzy na mnie podejrzliwie. Pyta, do kogo idę.
– Do Oli – mówię nie mrugnąwszy okiem. – Tej z dziesiątego.
Staruszka przez chwilę nad czymś się zastanawia.
– Tam na dziesiątym mieszkają sami chuligani – powiada z naganą w głosie. – No dobra, idź…
Dziękuję za pozwolenie, myślę, uśmiechając się w duchu. Idę dalej. Bęben kołysze się u mojego boku i odzywa się cichutkim rytmem. Ten rytm: – ba-ba, bam!, ba-ba, bam! – dodaje mi sił.
Jednym tchem dostaję się na dwudzieste piętro. I zatrzymuję się zaskoczona; na szarej ścianie ktoś napisał kopciem: „Tu się kończą ludzkie siedziby. Jeżeli nie znalazłeś tego, kogo szukałeś, wracaj na dół". Napis wygląda na stary, ale niedawno ktoś go odnowił. Ciekawe, kto zadał sobie trud zamiany paliwa [świeczki, łuczywa?], na bezsensowny napis. A może ten napis ma jakiś swój sens?
Wchodzę piętro wyżej – i ponownie się zatrzymuję. Schody się kończą – zamiast nich zionie przepaść. Brak całego podestu. I co teraz?
Poręczy też nie ma. Z lewej i z prawej gładkie ściany. Gdybym umiała latać… ale nie umiem. Jak to radził nieznany życzliwy, wracać na dół?
Ale ja muszę wyżej!
Schodzę na najbliższe półpiętro. Jest tu okno bez ramy i szyb. Siadam na parapecie i ostrożnie wychylam się na zewnątrz.
Ale widok! Całe miasto jak na dłoni. Ciężko się tu oddycha – powietrze jest przesycone wilgocią, a wiatr ciska w twarz lepkie jak kisiel strzępy mgły. Uważnie rozglądam się wokół siebie.
No proszę. Żelazne schody. Stare, pokryte rdzą. Ciągną się przy ścianie w górę w odległości metra od mojego okna.