Выбрать главу

A tam, trzy piętra wyżej, jest jeszcze jedno okno.

Nic wielkiego, mówię sobie. Zwykłe schody przeciwpożarowe. Gdyby umieszczono je na dole, na asfalcie, skakałabym po nich jak elektryczna wiewióreczka. Na asfalcie czy pośród chmur – co za różnica?

Starając się nie mrużyć oczu wyłażę na parapet. Wiatr dmie mi w twarz. Dłonie robią się lepkie jak plaster. Zamykam oczy… Zmuszam się do ich otwarcia. Prostuję się na cały wzrost. Oto schody – jeden skok… Jeden krótki skok!

Wstrzymuję oddech i skaczę. Hurra! Stoję na schodach! Są szorstkie, zardzewiałe, ale zupełnie…

Spod stóp wyłamuje mi się cała zardzewiała płyta. Podeszwy się ześlizgują i zawisam na rękach. Wiatr targa moim bębenkiem.

Podciągam się, znajduję stopami oparcie. Zamieram w bezruchu, żeby złapać oddech.

Pode mną leży miasto. Nade mną jest to, czego potrzebuję. Muszę iść do góry.

* * *

Na pięćdziesiątym piętrze przysiadam na krótki odpoczynek. I po raz pierwszy myślę z niepokojem – jak wrócę na dół? Na godzinę przez zachodem słońca muszę być w przejściu – inaczej stracę robotę.

Nie ma co siedzieć! Idę wyżej.

Schody ciągną się i ciągną. Na zewnątrz obracają się śmigła wiatraków: to zakrywają prześwity okien, to je odsłaniają. Pomiędzy trzydziestym i czterdziestym piętrem są tak liczne, że niemal zahaczają o siebie śmigłami. Im wyżej jednak wchodzę, tym są rzadsze. Powyżej dziewięćdziesiątego piętra znikają w ogóle.

Wieża jest tu pusta – od dawna nikt tu już nie mieszka. Przynajmniej od kilku dziesięcioleci. Z rozbitych okiem dmie wiatr, bawiąc się pyłem i piaskiem na schodach. I zacierając ślady.

Bardzo to wygodne, myślę. Gdybym mogła się podładować tu, bezpośrednio na górze… I gdybym nie musiała chodzić codziennie do roboty… i gdyby w ogóle nie trzeba było jeść ani pić…

Wyjmując zza pazuchy manierkę pociągam zdrowy łyk. Ile pięter ma ten wieżowiec? Dwieście, trzysta – czy może tysiąc?

No tak: gdyby te wszystkie „gdyby" były prawdą, a nie idiotycznymi marzeniami, osiedliłabym się tu na górze ze swoim bębenkiem. Czasami tylko dla rozrywki schodziłabym na dół. A wiatr zacierałby moje ślady i policjanci by mnie nie…

Zza pleców dobiega mnie dziwny dźwięk. Odwracam się natychmiast i widzę, że na podeście pode mną stoi człowiek. Skąd on się tu wziął? Wleciał oknem, czy co?! Ma jakieś dwadzieścia kilka lat i ubrany jest tylko w czarne spodnie oraz mnóstwo rzemieni – cienkich, grubych, opinających jego pas, tors i ramiona. A pod rzemieniami ma tylko węzły mięśni i ścięgien. I blizny. Patrzy na mnie, uśmiecha się a ja bezwiednie się cofam, żeby uciec w górę.

W okno nade mną wlatuje – tak, właśnie wlatuje! – jeszcze jeden. Starszy i nie taki żylasty. W pierwszej chwili wydaje mi się, że na plecach ma skrzydła. Potem wypuszcza z dłoni węzłowatą linkę, która umyka przez okno jak czarny wężowy język.

Teraz stoję między nimi i nie mam dokąd uciec.

– Wysoko wlazłaś, sintetko – mówi ten, który zjawił się, jako pierwszy, pokryty rzemieniami i bliznami. – Skoczyłabyś z dwunastego. A może masz manię wielkości?

– Nie jestem sintetką – mówię.

Parska śmiechem.

– No tak, oczywiście. Jesteś maniaczką. Chcesz się rozmazać na asfalcie tak efektownie, żeby dozorcy przez cały tydzień zgarniali twoje flaki. Chodź, pomogę ci!

Macha ręką ku oknu, jakby mnie zapraszał. Cofam się o stopień w górę.

– Co ty tu robisz? – pyta drugi głuchym głosem.

Dobre pytanie. Szukam… sama nie wiem, czego. I nie wiem, po co. Ale jak im to objaśnić?!

– Zachciało ci się polatać – uśmiecha się żylasty.

– Nie.

– To po co tu przyszłaś?

– Muszę wejść na górę. – Patrzę na starszego oczami pełnymi nadziei. Wydaje mi się, że to on tu dowodzi. I jeszcze… wydaje mi się, że potrafiłby mnie zrozumieć. – Powiedziano mi, żebym szła na górę.

– To była pomyłka – stwierdził starszy po krótkim namyśle. – Tu, na górze, są tylko ptaki… i samobójcy. Aleks, wypuść ją.

Przy słowie „wypuść" zrodziła się we mnie nadzieja. Ale żyła tylko ułamek sekundy. Bardzo szybko zorientowałam się, jak zamierzają mnie wypuścić.

Muskularny Aleks dopada mnie jednym skokiem. Robi to tak szybko, że nie zdążam wyciągnąć sztyletu. Mój przeciwnik nie tylko jest silniejszy – potrafi lepiej walczyć. Bardzo szybko wykręca mi oba łokcie za plecy. A potem taszczy mnie w stronę okna.

– Poczekajcie!

Nikt mnie nie słucha. Bębenek zsuwa mi się z ramienia i toczy się w dół po schodach.

Aleks rzuca mnie plecami na parapet. Moja głowa zawisa nad przepaścią. Chwytam się życia łokciami, kolanami, obcasami, gotowa jestem wczepić się zębami w beton…

– Poczekaj – słyszę przez wiatr i łoskot tętna w uszach.

Spadam. Aleks chwyta mnie i wciąga ponownie na parapet. Dławię się oddechem.

– Daj no ją tu na chwilkę.

Siedzę na podeście. Wewnątrz. Na pokrytym pyłem półpiętrze. Przede mną, dwa stopnie wyżej, stoi starszy z moich zabójców.

– Skąd to masz? – podtyka mi pod nos bębenek z rysunkiem wilka.

– Dał mi… Rimus… – Trudno mi mówić. – Kazał… iść do góry…

Muskularny Aleks i jego starszy towarzysz wymieniają posępne spojrzenia.

– Staremu kompletnie odbiło – mówi ponuro Aleks. – Zwariował. To mi pachnie starczą demencją.

Starszy milczy. Milczę i ja. Targają mną dreszcze.

– Co ci jeszcze mówił? – pyta starszy, jakby miał prawo prowadzić przesłuchania.

– Nic. Po prostu… kazał mi iść na górę. A gdy zobaczyłam ten rysunek na ścianie…

Ponownie zapada cisza. Słychać tylko pojękiwanie wiatru, który przesypując pył zaciera nasze ślady na schodach.

– Jesteś sintetem? – pyta starszy.

– Nie wiem, co to takiego.

– Dostajesz swoją dozę, jak wszyscy? Poprzez gniazdko sieciowe? Podczas tak zwanej godziny energii?

Mówi takim tonem, jakby pytał o wstydliwą chorobę. Przełykam ślinę.

– Owszem. Jak wszyscy.

– Czyli jesteś sintetem – odzywa się Aleks. – Znaczy, jesteś podłączona do systemu. Dostaniesz swój pakiet – będziesz żyć. Nie dostaniesz – koniec, kropka. Jasne?

To akurat wiem od dawna.

– Miejsce sintetów jest na dole – mówi powoli starszy. – Nigdy więcej nie przychodź poza dwudzieste piętro. Bo jak nie, to wypadniesz z okna. Zrozumiałaś?

Co tu jest do rozumienia?

* * *

Niewiele brakowało, abym się spóźniła do przejścia. Staję na końcu długiej kolejki. Błyskawicznie wdziewam szatę, okulary i nauszniki. Gnam na swoje miejsce jako jedna z ostatnich. Nikoła gapi się na mnie, wytrzeszczając oczy:

– Myślałem, że się spóźnisz!

Nie mam nawet sił, żeby się wściec.

Okropnie się zmęczyłam. Przeciążyłam ramię. Przy gwałtownych ruchach bolą mnie mięśnie i stawy. Ale poczucie urazy i niezasłużonej krzywdy jest gorsze od bólu. Kimże oni w końcu są?! Kto dał im prawo, żeby z taką pogardą w głosie mówić: „Miejsce sintetów jest na dole?"

W nausznikach zaczyna się odliczanie. Podnoszę się z ogromnym trudem. Prostuję ramiona. W ostatniej chwili domyślam się, że trzeba sprawdzić zatrzask szaty – przesunął się o dobry centymetr w prawo! Ledwo zdążam ustawić go jak trzeba.

Sprawdzanie barw: Biała, czerwona, niebieska, żółta. Wykonuję ściśle wszystkie komendy. Ostatecznie jestem pikselem! Powinnam się skupić na robocie. Jestem pikselem! Drobnym punkcikiem na ogromnych ekranie. Jestem bardzo dobrym pikselem, o północy każdego dnia zwracają mi dziewięćdziesiąt osiem procent energii!