Jestem sintetem. I co z tego?
Zza chmur wyłania się słońce. Ekran odbija się na niskiej warstwie obłoków. Patrzy na mnie całe miasto. No, powiedzmy, że nie na mnie, niech tam – ale przecież jestem częścią ekranu, wielkiego, jaskrawego! Daję ludziom radość!
Rytm w nausznikach nie pozwala na najmniejszą chwilkę wytchnienia. Nie daje sił – przeciwnie, on je wysysa. Jeszcze jestem mu posłuszna, jeszcze tańczę… Ile minęło czasu? Pięć, siedem… może dziesięć minut? Co, tylko trzy?!
„Czer-nieb-czar-biel… Żół-czer-żół… Żół-czer-czer-żół…
„Widowisko energii – dla was, kochani mieszkańcy miasta!"
„Znoszona odzież nadaje się jeszcze na szmaty!".
„Czapki z podgrzewaniem – na energię wiatru!".
Jestem sintetem. Jestem sintetem. Jeżeli źle się spiszę w pracy, nie dadzą mi pakietu. „Wielu umiera… Energii nie wystarcza dla wszystkich". Kto to powiedział?!
Gubię rytm. Łapię jeszcze pełne zgrozy spojrzenie Nikoły. Zaraża mnie swoim strachem i potykam się znowu. I jeszcze raz.
Na wielkim ekranie z ogólnego obrazu wypada nagle maleńki punkcik. W samym środku. Chce mi się rzucić wszystko i bezsilnie paść na platformę. Ale trzymam się. Ostatnie minuty… „Dla was, mieszkańcy miasta!".
Padam dopiero wtedy, gdy znika słońce, a w nausznikach zapada cisza.
Okazuje się, że ukarali mnie tylko utratą jednego pakietu. I nie zwolnili, tylko przenieśli na krawędź, na miejsce 1001/005. W powiadomieniu napisano, że jestem bardzo cennym pracownikiem. Jeżeli na nowym miejscu pracy się postaram, to mój poprzedni status może zostać mi przywrócony.
No proszę, wszystko dobrze się skończyło. Mam zapas. A jutro się przygotuję, przyłożę się do pracy i dadzą mi energopakiet.
Ponownie wspominam tych z wieży, którzy potrafią latać. Którzy sintetów w ogóle nie uważają za ludzi. A kimże są oni sami? I kto wymyślił takie paskudne słowo: „sintet"?!
Siadam na pryczy. Układam sobie bębenek na kolanach. Cichutko zaczynam wystukiwać rytm; bębenek odzywa się raźnym głosem. To nie współczucie i w żadnym wypadku nie litość; to trzymana na uwięzi, sprężona siła.
Teraz myślę o Ewie i o tym, co się jej naprawdę przydarzyło. Była sintetem, jak ja. Ignat też jest sintetem. Jasnowłosy Nikoła jest sintetem. Nawet Długi – i on jest sintetem. Rimus…
Ci latacze znają się z Rimusem! Gdyby nie obawa, że się spóźnię, gdyby nie wszystko, co stało się potem, nie zapomniałabym o tak ważnym szczególe!
Bębenek mi przytakuje. Wydaje z siebie długi, dudniący huk – jak przed burzą.
Rimus ma klientów. Po raz pierwszy widzę, żeby ktoś kupował coś u niego. Tęga dama ostrzyżona na zero kupuje bębenek zabawkę dla małego chłopczyka. Dawno już nie widziałam dzieci – w naszej dzielnicy ich po prostu nie ma. Chłopak wygląda jak zwierzątko. Przyglądam mu się, ale nie decyduję się podejść bliżej.
W końcu wychodzi razem z matką i mogę wreszcie porozmawiać z Rimusem. Uważnie wysłuchuje wszystkiego, co mu opowiadam – urywanymi zdaniami, z urazą i zbita z tropu.
– Jak oni mogli mnie tak odprawić! Niewiele brakowało, a wyrzuciliby mnie przez okno!
– Nie uznali cię za swojaka – mówi Rimus ze strachem w głosie. – Ale dlaczego… Wydawało mi się, że jesteś taką samą dzikuską, jak oni.
– Co takiego?!
Rimus kiwa głową.
– Oni są dzikusami. Tak się o nich mówi i sami siebie też tak nazywają. I ty jesteś Dzika… Byłem pewien, że ty też.
– Ja…
– Ale oni nie uznali cię za swoją. Czyli… pomyliłem się. Wybacz mi.
Mogłabym przysiąc, że Rimus starzeje się w oczach. Trzęsie się. Życie ledwo, ledwo w nim się tli.
– Nie przeżywaj tego tak głęboko. – Robi mi się nieswojo. No proszę – człowiek dał mi bębenek, a ja mu robię przykrość…
– Dzika energia – on mnie wcale nie słucha – to jedyne paliwo dla ludzi. Jedyne prawdziwe paliwo. Te gnidy, dilerzy, nie mają go na składzie.
Zmieszana obracam w dłoniach swój bębenek. Wizerunek wilka przechyla się na bok.
– Nieszczęśliwe sintety żyją z tego, co im kapnie – ciągnie Rimus cichym głosem. – Oni nie potrafią podładować samych siebie. Ale dzikie serce rodzi dziką energię. Miałem nadzieję, że i z tobą jest tak samo.
– Jestem sintetem – mówię z goryczą. – Całe szczęście, że oni – ci twoi dzicy – w porę poznali twój bębenek.
– To nie jest mój bębenek – mówi roztargnionym głosem. – Jesteś sintetem… Jakież to smutne.
– Ale dlaczego?!
Kręci ponuro głową.
– Nie pytaj… Jeżeli jesteś sintetem, lepiej nie zawracaj tym sobie głowy. Idź… już niedługo godzina energii.
Wstaję z tam-tamu, na którym siedziałam do tej pory i powoli ruszam ku wyjściu. Nie oglądam się nawet za siebie. Nie żegnam się. Ujmuję w dłoń klamkę…
– Poczekaj!
Słowo dźwięczy jak głos bębna. Odwracam się.
– Posłuchaj – mówi Rimus. – A może to oni się pomylili? Oni, nie ja! Od tak dawna nie zgłaszali się u nich nowi dzicy, że zapomnieli, jak wyglądają nowicjusze!
– Drugi raz do nich nie pójdę.
Rimus zaciera dłonie.
– Posłuchaj… Jest tylko jeden sposób sprawdzenia, czy jesteś dzika, czy należysz do sintetów. I nie trzeba iść do nich, wystarczy…
Dziwnie jakoś błyszczą mu oczy.
Czeka, żebym zadała pytanie. No cóż, zadaję…
– Co to za sposób?
Odpowiada.
– Nie – mówię szybko. – Wiem, jak się od tego zdycha. Widziałam. Wolę na sobie nie próbować.
Rimus się garbi.
– No to żegnaj – mówi smętnie. – Wszystkiego najlepszego.
Do godziny energetycznej zostaje już niewiele czasu. Powinnam iść szybciej, ale wszystkie kłopoty i nieszczęścia tego dnia ciążą mi jak wór kamieni i ledwo powłóczę nogami.
Wspominam Ewę. Jakże było z nią źle, jak biedaczka cierpiała codziennie tuż przed godziną energii. Mówiła: „Zazdroszczę ci…". Czego tu zazdrościć? Ot, pałętam się tak samo, jak ona.
Potrząsam głową i zmuszam się do porzucenia głupich myśli. Wszystko w porządku. Zaraz dotrę do domu, podłączę się i natychmiast mi ulży. Będzie dobrze. Jutro pójdę do roboty, stanę na platformie 1001/005 i postaram się ze wszystkich sił. Przeniosą mnie na 1991/006. Za pół roku wrócę na środek ekranu. Najważniejsze, to zapomnieć o tym wszystkim. Nie łazić po opuszczonych wieżowcach. Nie myśleć o Ewie. Nie…
Z bramy po prawej stronie ktoś mi się uważnie przygląda. Szybko odwracam głowę. Dostrzegam tylko plecy – nieznajomy znika w mroku. Z tyłu na płaszczu na naszyty taśmą odblaskową jakiś znak… Chyba okrąg.
Bez namysłu rzucam się za nim w bramę. Nie wiadomo skąd wzięłam tyle siły. Do głowy mi nawet nie przychodzi, że tam, w mroku, on się może bez trudu ze mną rozprawić. Ale brama jest pusta. Nieznajomy przepadł jak kamień w wodzie.
Wracam na ulicę. Ludzi coraz mniej: wszyscy spieszą do domów, żeby zdążyć na rozpoczęcie godziny energii. Przyspieszam kroku. Niemal biegiem wpadam w swoją bramę i nogą otwieram drzwi wejściowe. Wkładam opaskę: cieniutkie igiełki wpijają mi się w ramię. Wtykam wtyczkę do gniazdka…
Na miejskiej wieży bije zegar. Dwanaście uderzeń. Mrużąc oczy czuję, jak opaska zaciska mi się wokół ramienia. Każda igiełką sączy się we mnie ciepło, radość i spokój…
Powoli zsuwam opaskę.
Na ręce nad łokciem zostaje czerwony odcisk, który zniknie za kilka godzin. Jeżeli ktoś natęży wzrok, dostrzeże we wzorze literki. A literki składają się w jedno słowo.