Na mojej ręce widać napis „S. I. N. T. "
Przez kilka następnych dni staram się prowadzić życie skromnego, spokojnego sinteta.
Chodzę do pracy. Odpoczywam. Po godzinie energii wychodzę na ulicę, piję napój energetyczny i weselę się ze wszystkimi. Za dobrą pracę przenoszą mnie na platformę 1001/997. O dwa mizerne kroki ku środkowi ekranu.
A gdy zasypiam nad ranem, śnią mi się koszmary. Wyrzucają mnie ze sto drugiego piętra, spadam i usiłuję wzlecieć w górę, ale nijak mi się nie udaje. Potok unoszącego się w górę powietrza łamie mi ręce i skrzydła…
Budzi mnie ból. Palce mam zdrętwiałe i zaciśnięte.
Długo leżę bez snu. Niebo się rozjaśnia. Przypominam sobie słowa Rimusa: „Pozornie, dla zamydlenia oczu, jest to zwykły nocny klub. Zgodnie z prawem, kluby otwierane są pięć minut po północy, ale najważniejsze dzieje się wcześniej… Oni nie czekają na godzinę energii. Nie podłączają się do sieci. Sami zdobywają energię. Nazywa się to Dzikim Rytuałem. Gdybyś była taka, jak oni, siła rytuału i tobie by się dostała".
A jak nie?!
Czy chcę być taka, jak ten pokryty bliznami Aleks? Albo jak jego starszy kompan, który z zimną krwią kazał mnie zabić?
A czy chcę być sintetem?
Za oknem budzi się miasto. Słychać tupot butów porannego patrolu. Miarowo szura miotła dozorcy i skrzypią pedały dyżurnego na skrzyżowaniu.
Powiedzmy, że przyjdę do tego klubu po północy. Zobaczę energetyczny rytuał… przypuśćmy, że jest piękny i stylowy. Ale nie dostanę ani kropli energii, bo jestem sintetem i sintetem przyjdzie mi umrzeć! Bardzo szybko to się stanie, mówiąc między nami… Przeoczę jedno podłączenie… nie dostanę swojego pakietu… i mogę nie dociągnąć do następnej godziny energii. Zabraknie mi sił!
Wyleguję się w pościeli do południa. Potem z trudem wstaję. Z trudem przełykam obiad. Zmuszam się do gimnastyki. No i minął dzień – pora do pracy.
W tłumie przed wejściem natykam się na jasnowłosego Nikołę. Bardzo się cieszy na mój widok. Niemal rwie się do całowania.
– Gdzieś ty przepadła?! Szukam cię i szukam… wszystkich pikseli o ciebie pytam…
– Wlepili mi karę.
– Tak, wiem… Posłuchaj, może dziś po pracy pójdziemy się gdzieś zabawić? Albo jeszcze lepiej, po godzinie energii? Jak ci się to widzi?
Ujmuje mnie pod rękę. Uśmiecha się. Patrzy w oczy. Od dawna jest we mnie zakochany, pewnie od tej chwili, w której warknęłam na niego z mojej platformy: „Ty co, zabłądziłeś?"
– Nikoła – mówię ni z tego, ni z owego. – A co ty byś dla mnie zrobił?
Traci rezon tylko na sekundę.
– Mógłbym przejść na rękach cały korytarz, do końca.
– Nie, nie o to mi chodzi. Powiedz… gdybym cię poprosiła… Oddałbyś mi swój pakiet energii?
– Moje słowa wywierają zdumiewający efekt; Nikoła robi taką minę, jakbym mu dała w pysk. Czerwieni się. Potem blednie. I cofa rękę, którą do tej pory mnie trzymał.
– Nie mam zapasu – mówi drewnianym głosem.
– A gdybyś miał?
Cofa się o krok i ucieka gdzieś wzrokiem.
– Nie ma „gdyby". Albo masz zapas, albo nie. A ja nie mam.
– A oddałbyś pakiet swojej matce? No, choć połowę? Choć dwadzieścia energo?
– Nie mam matki! Wyrosłem w domu dziecka!
– A… przyjacielowi?
– Nie rozumiem, o czym mówisz – mamrocze i po sekundzie daje nura w tłum, udawszy że zobaczył znajomego.
Patrzę za nim i milczę.
Po pracy robię porządki w moim pokoju. Wyrzucam ze skrytki przewody i plastykowe oprawki rozebranych nauszników, odnoszę instrumenty do schowka ogólnego. Myję podłogę. Sprzątam ze stołu. Starannie ścielę swoją pryczę. Wszystkie te czynności pomagają mi się skupić.
To będzie dziś. I najpewniej już tu nie wrócę.
Wychodzę z domu dziewięćdziesiąt minut przed północą. Klub, o którym mówił Rimus, znajduje się także w dzielnicy wieżowców, w Złamanej Baszcie. Runęła, gdy nie miałam jeszcze pięciu lat, ale dobrze pamiętam panikę, jaka wtedy wybuchła.
Tam, gdzie upadła wieża, do tej pory leżą jeszcze rumowiska gruzu. A gdzieniegdzie sterty szkła, cegieł i armatury. Wszystkiego rozebrać nie zdołano.
Resztki wieżowca sterczą jak złamany, spróchniały ząb. Zwalił się akurat na dwudziestym piętrze. Mówi się, że tam coś wybuchło.
W Złamanej Baszcie mieszkają ludzie. Kiepsko im się żyje: wody nie ma, okna pozatykano dyktą, wiatraki nie działają. A na górze, na dawnym dwudziestym piętrze jest nocny klub. Nazywa się oczywiście „Zerwany Dach".
Ponownie muszę się piąć po schodach. Niezbyt wysoko. Zabroniono mi wspinać się ponad dwudzieste piętro; zgódźmy się, że posłuchałam rady… Na schodach jest ciemno. Wyjmuję z kieszeni stareńką latarkę na dynamo i rozkręcam ją nad głową. Latarka rozbłyskuje nikłym światłem, widzę stopnie zawalone popękanymi schodami. Pośrodku ciągnie się w górę uprzątnięta i wydeptana ścieżka. Ktoś tędy chodzi… i chodzi często.
Na jedenastym piętrze wyprzedza mnie grupka nieznanych mi dziewcząt i chłopaków. Przyciskam się do ściany, żeby zrobić im przejście. Łypią na mnie niezbyt przyjaźnie. Mają dość wojownicze miny – sami są zbici z tropu, ale w grupie czują się raźniej.
Ich głosy i nerwowe śmieszki oddalają się w górę. Idę dalej. Po minucie wyprzedza mnie parka zakochanych. Idą i sprzeczają się w marszu. Dziewczyna szeptem rzuca chłopakowi w twarz: „Co, życie ci się znudziło, czy jak?!"
Mija kilka minut i słyszę, że zakochani złażą w dół. Przechodzą obok, nie patrząc na mnie. Stuk ich obcasów cichnie gdzieś w dole…
– Stój.
Z mroku wyłania się jakiś człowiek. Twarz ma zasłoniętą czarną chustą. W twarz uderza mnie światło latarki, z tych, które pracują na zasadzie ręcznego zgniatania sprężyny.
– Po co tu przyszłaś?
Przypominam sobie, co mi mówił Rimus.
– Po dziką energię.
– Jesteś sintetem. Wracaj na dół.
Jego dłoń rytmicznie wgniata dźwignię latarki, która rozbłyskuje w takt uderzeń mojego serca.
– Kim jesteś, żeby mnie przeganiać?
– Opamiętaj się, idiotko! Zaraz będzie godzina energii! Zdechniesz tu bez swojego pakietu!
Powtarza to, co przed pięcioma minutami mówiłam sama sobie. W brzuchu mam pustkę i chłód.
– Nie zdechnę.
Milczy, a potem kieruje światło latarki w bok.
– No, uważaj… Sama tego chciałaś…
Ustępuje mi z drogi. Idę dalej.
Do godziny energii zostało najwyżej dwadzieścia minut. Choćbym chciała, nie zdążę już z powrotem do mieszkania, nie podłączę się do sieci. No cóż, dokonałam wyboru…
Schody się kończą. Czuję wiatr. Rozglądam się dookoła: pode mną leży ciemne miasto. Ledwo widać zarysy ulic, gdzieniegdzie widać blask dynamolatarni, albo rozbłyski lustrzanych odbijaczy światła. Podnóże Złamanej Baszty tonie w mroku. Nad głową mam absolutnie czarne niebo.
Z zewnątrz wieżowiec otoczono balkonem – wątpliwe, czy był tu przed wybuchem, dodano go pewnie później. Jest ażurowy, ze spawanych rur kanalizacji wodnej i siatki. Nie ma żadnej balustrady. Cóż, ja też nie mam innego wyjścia; wchodzę na balkon i idę wzdłuż ściany.
Z prawej otchłań dwudziestu pięter. Z lewej ściana. Przymocowano do niej jakby szerokie bębny z żelaza i szkła – co jeden metr. Po raz pierwszy widzę coś takiego. Okna? Ozdoby? Mają potężne soczewki.
Dopiero po chwili dociera do mnie: to przecież reflektory! Dawne urządzenia do rozjaśniania mroku! Ileż to trzeba energii, żeby rozjarzyć takiego gruchota – no, choćby jednego! I jak wiele światła powinien dawać! Jasne jest jedno: właściciele klubu, kimkolwiek by byli, lubią puszczać gościom dym w oczy. Skąd oni wzięli tyle tego kopalnego złomu? Bez energii te reflektory są martwe… Mogliby jeszcze wciągnąć tu na dach szkielet dinozaura!