Te przeklęte reflektory bardzo mi przeszkadzają w marszu. Każdy trzeba bardzo uważnie obchodzić: nie mam ochoty poślizgnąć się na kratownicy, a balustrady brak! Wzdycham z ulgą, kiedy marsz się kończy i wchodzę do klubu.
Wygląd klubu „Zerwany Dach" odpowiada jego nazwie. Fragmenty ścian sterczą tu jak połamane zęby – w niektórych miejscach przymocowano do nich latarnie. Nie ma bramki przy wejściu. Nie ma nawet bramkarza. Wchodzi, kto chce; a raczej ten, kto się odważy.
Ja wchodzę.
Ależ tu jest pełno ludzi!
Podłoga betonowa, ale pośrodku drewniana. Krąg, narysowany białą farbą. Za nim – żelazna konstrukcja jak klatka. Coś takiego widziałam i to bardzo niedawno… No oczywiście! Taka sama klatka z bębenkami stoi w magazynie Rimusa!
W kręgu poukładano bębny – ogromne, sięgające mi do pasa, i mniejsze, z talerzami. Nigdy takich nie widziałam. Na każdym bębnie narysowano koło i jeszcze jakieś symbole. Usiłuję sobie przypomnieć, co by to mogło oznaczać.
Ktoś mi kiedyś opowiadał, że okrąg oznacza Słońce.
Odstępuję w bok, przepuszczając nowych gości. Schodzi się coraz więcej ludzi. Wszyscy toczą ciche rozmowy.
Z lewej jest stanowisko barmanów. Ktoś tam niegłośno rozmawia. Śmieje się. Podzwania szkłem. Potem w półmroku śmiga błyskawica – prawdziwa, rozgałęziona i niebieska. Na ułamek sekundy oświetla butelki na półkach, podwieszone denkami w górę szklany i pochylone nad barem twarze.
– Co ci dziś zmieszać? – pyta ktoś niezbyt głośno.
– Cyklon – pada chrapliwa odpowiedź.
Na blacie pojawia się butelka z fosforyzującą cieczą, której powierzchnię burzą maleńkie bąbelki. Wytrzeszczam oczy. Robię krok w stronę baru – i w tej samej chwili czuję silny powiew wiatru. I słyszę stuk ciężkich butów o podłogę. Ten dźwięk już kiedyś słyszałam.
Odwracam się w samą porę, żeby zobaczyć lądowanie drugiego.
Gotowa jestem dać sobie uciąć rękę, że nie przechodzili wzdłuż ściany po balkonie. Spłynęli wprost z mrocznego nieba. Ci sami? W półmroku nie mogę im się dobrze przyjrzeć. Z tyłu mają jakieś ni to płaszcze, ni to złożone skrzydła. Pochyliwszy się nad krawędzią baszty coś tam robią, dzwoniąc metalem. Potem obaj się prostują…
Co oni mają na plecach?
Skrywszy się w ciemnym kącie patrzę, jak obaj wchodzą do klubu krokiem gospodarzy i właścicieli. Barmani coś tam dla nich przyrządzają. Spieszą się, bo do północy brakuje już tylko parę minut.
Potem obaj podskakują – i znikają gdzieś w górze. Gotowa jestem uwierzyć, że ulatują. I dopiero po sekundzie dostrzegam nad naszymi głowami drugi poziom, na którym porozwieszano krzesła. Tam wygodnie rozpierają się widzowie. Latający nieznajomi rozsiedli się pomiędzy nimi. Siedzą spowici płaszczami… A może to jednak skrzydła?
Rozglądam się ponownie. Co oni tu robią tuż przed wybiciem godziny energii? Widzę, że ktoś ma stracha. Ktoś czeka z wyzywającym wyrazem twarzy. Ktoś niespiesznie robi swoje… Na przykład barmani. Ponownie widzę w mroku przeskok błyskawicy.
W dole, na miejskiej wieży powoli zaczyna bić zegar. Buuu-m! Od tego dźwięku przenika mnie dreszcz; od wielu lat przywykłam czekać na tę godzinę przed gniazdkiem z wtyczką i opaską na ręce. I nagle głęboko i boleśnie pojmuję, jaka za mnie idiotka. Kretynka. Samobójczyni! Po co ja tu przylazłam?!
Buuu-m!… słychać donośny huk bębna.
Oglądam się za siebie. Pośrodku kręgu zebrał się tłum – tak gęsty, że nie ma szans, by się przezeń przecisnąć. W klatce siedzi perkusista. Bęben dudni w rytm uderzeń zegara miejskiego. Jakby z nim rozmawiał i się sprzeczał.
Z każdym uderzeniem napięcie rośnie. Niezbyt głośno, ostro ale coraz wyraźniej odzywają się pozostałe bębny. Każdy, kto teraz znajduje się w klubie i słyszy tę sprzeczkę, klaszcze w dłonie. Mocni i słabi. Setki nóg walą o posadzkę, tupot jest coraz głośniejszy…
I rodzi się rytm - w tej samej chwili, w której młot miejskiego zegara uderza po raz ostatni.
Buuu-m! Godzina energii. Całe miasto wzdycha z ulgą, czując ciepłe ukłucia spod opaski. Całe miasto – ale nie ja.
Na razie jestem widzem. Stoję, słucham i przyciskam do piersi swój bębenek z wizerunkiem wilka. Dźwięk i rytm poruszają mi włosy. Jednoczę się ze wszystkimi…
– My – to energia!
Bijący w bębny nie otwiera chyba ust, ale ja słyszę jego słowa.
– My – to energia!
Podłoga dudni od uderzeń dziesiątków nóg. Ręce w żelaznych rękawicach biją w stalowe membrany bębnów. Wyżej, na piętrze, zaczynają wyć megafony. Do ogólnej wrzawy włącza się ryk syreny, ale nie takiej, jaką mają policjanci. Od tego wycia robi się zimno w brzuchu.
– Chodź ze mną!
Nad barem wzlatuje snop iskier – widzę barmana – w dłoniach trzyma metaliczne szpile z kulkami na końcach i gra na swoim szkle. W butelkach skaczą niebieskie błyskawice, niby maleńkie rybki.
– My – to energia! My!
W mojej duszy toczy się walka.
Sintet straszliwie obawia się śmierci. Miota się w histerii. No, gdzie ta wasza energia? Gdzie?! To po prostu huk i łoskot, a nie energia! Żyjący we mnie piksel patrzy wokół z niedowierzaniem: ten rytm jest mu nieznany. Pozbawiony sensu. Nie wspierają go zmiany barw. A ja słucham i staram się pojąć… pochwycić… przecież coś w tym rytmie jest, coś bardzo prawdziwego i rzeczywistego! I jednocześnie…
Rytm przybiera na sile, jest coraz mocniejszy i bardziej wyraźny – a w mojej głowie jakby włączają się naraz wszystkie lampki. Opuszczam dłonie na swój bębenek. Nikt mnie w tym hałasie nie słyszy – ale przecież ja siebie słyszę! Czuję drgania membrany z rysunkiem wilka!
Grzmi podłoga. Rozkręcają się krzesła nad głowami – widzowie na górze gwiżdżą przeraźliwie i ryczą w tuby. Sama nie wiedząc po co i dlaczego przeciskam się naprzód, wskakuję na największy, najgłośniejszy bęben – i znajduję się w białym kręgu. Staję twarzą w twarz z perkusistą w klatce.
Patrzy mi w twarz. Nie rozumiem, czego w tym spojrzeniu jest więcej: zaskoczenia moją zuchwałością? Aprobaty? Wyzwania?
Wydaje mi się, że na sekundę wszystko ucichło. Że zastygłam w kompletnej ciszy.
Mgnienie oka – i nadlatuje wiatr. Wraca dźwięk.
– My – to energia! – eksplodują bębny.
„My – to energia!", dudni bęben pod moimi stopami. Tańczę, wybijając rytm stopami i jednocześnie prowadzę temat na maleńkim bębenku z wilkiem. Rytm zwolnił nieco, a teraz ponownie przybiera na sile, naciera niczym fala – ale teraz ja go prowadzę. Nadaję mu tempo i głośność. Perkusista wtóruje mi na swojej aparaturze.
– Dzika energia!
„Dzika! Dzika! Dzika!"
Po moim ciele rozpływa się ciepło. Przepełnia mnie rytm, odczuwam go każdym palcem, piersią, kolanem, tańczę całym swoim jestestwem. Moje ciało to ogień, każde uderzenie w bęben jest źródłem zawieruchy iskier. Tańczę.
W oczach perkusisty widzę zdumienie. Nie wiem, czy to szaleństwo, ale wydaje mi się, że jego bębny jeden za drugim zaczynają rozsiewać strumienie świateł. Rytm się wzmaga…
Widzę miasto z lotu ptaka. Niebo jest błękitne, a słońce stoi w zenicie. Widzę Złamaną Wieżę. Widzę i siebie – na tym bębnie. Ale nie nocą, a za jasnego dnia!
Widzę, jak pełzną, oplatając ściany, pędy winorośli. Wysokie góry… mroczne przepaście… Na najbardziej niedosiężnej wysokości Słońce grzęźnie w pędach i nie może wzbić się wyżej. Trzeba mu pomóc… trzeba je uwolnić… Sięgam rękami… Ujmuję Słońce w dłonie niczym złoty talerz, siejący blaski dysk…