Выбрать главу

Mrużę oślepione oczy. Cóż to?! Pojmałam Słońce?!

Wokół coś się dzieje. Rytm się splątał. Górne piętro się kołysze, na głowę wali mi się burza, ludzie skandują, krzyczą coś i łomoczą w poręcze krzeseł. Widzę każde ogniwo na łańcuchach nośnych, każdą zakładkę na ubraniach siedzących w górze ludzi, ich skrzydła… Oni naprawdę mają skrzydła! Wokół robi się tak jasno, jak nie bywa nawet za dnia… Co się dzieje?!

Ktoś mnie chwyta za rękę. Nieznajomy pachnie skórą, żelazem i potem. Oszołomiona otwieram oczy – to przecież perkusista!

Jest wstrząśnięty jeszcze bardziej niż ja. Ma rozszerzone źrenice. Oddycha szybko, jak zagonione zwierzę. Pokazuje coś gestami i ciągnie mnie za sobą. I nagle dociera do mnie, że on jest głuchoniemy!

Nie mam czasu na zdumienie.

Perkusista ciągnie mnie ku skrajowi placyku. Nad przepaść. Widzę wreszcie, co się stało i zapiera mi dech w piersiach.

Reflektory. Płoną, wszystkie jarzą się ostrym, białym blaskiem. Świecą jaśniej niż słońce, kiedy wieczorem przez dwadzieścia minut zalewa promieniami miejskie wzgórze. Gdyby prawdziwe Słońce wróciło zza horyzontu i padło na blat baru w „Zerwanym Dachu", nie zrobiłoby to na gościach klubu aż takiego wrażenia, jak ten popis mocy reflektorów.

Są w ekstazie. Są w szoku. Niektórzy śmieją się histerycznie. Inni milczą. I prawie wszyscy gapią się na mnie. Dlaczego?

Perkusista chwyta jakieś żelastwo, podobne do ogromnej, zardzewiałej kierownicy roweru. Ogląda się na mnie. Chce, żebym zrobiła to samo? Tych gratów jest wiele, umocowano je przy fragmentach ścian i są chyba jakoś powiązane z reflektorami…

Obraca kierownicę. Cztery reflektory zamocowane na jednym wysięgniku przechylają się w lewo i w prawo. Klękam, zerkam w dół i widzę, jak miotają się w mroku snopy światła reflektorów. I miotają się zaskoczeni niezwykłym widowiskiem maleńcy ludzie w dole. No tam, wyobrażam sobie, co tam się dzieje!

Razem sterujemy reflektorami. Ludzie z placu przychodzą nam z pomocą. Na bębnach znów ktoś gra; rytm ponownie nabiera tempa. Oczy łzawią od wiatru i powodzi światła i nikt nie może mi wytknąć, że płaczę ze szczęścia. Promienie reflektorów podporządkowują się rytmowi, przecinają się, zbierają w krąg i rozbiegają wzdłuż ulic. Zaglądają w cudze okna. Jednym świecą, innych oślepiają…

– Stać! Kontrola Energetyczna!

No i się doigraliśmy.

Po balkonie z armatury pełzną czarne figurki, zasłaniając reflektory swoimi korpusami. Ich pancerne kurtki dymią; reflektory rozgrzały się nie na żarty. Ale kontrolerzy wcale się tym nie przejmują: człowiek odziany w taki kombinezon może spać w ognisku.

Jest ich wielu, bardzo wielu. Perkusista usiłuje oślepić ich reflektorami, oni jednak mają na gębach polaryzacyjne okulary; widzą w ciemności, mogą też widzieć w jaskrawym świetle.

Nie boję się – przeciwnie, jest mi wesoło. Zabawa na medal! Oczywiście, nie dam się wziąć żywcem. Polecę w dół wolna jak ptak, ale zabiorę ze sobą, ilu tylko zdołam. Niech mnie spróbują pojmać!

Przy wejściu do klubu przetacza się zwarty kłąb ludzi. W ruch idą „tulipany" z butelek, łańcuchy i gazrurki. Kontrolerzy zaczynają walić sinymi błyskawicami paralizatorów. Rośnie sterta nieruchomych ciał. Reflektory wciąż jeszcze płoną, ale z każdą sekundą świecą słabiej. Śmierdzi spaloną izolacją. Ktoś tam wali się przez krawędź i leci w dół – nie można rozróżnić, czy to policjant, czy któryś z naszych.

Bij się aż do śmierci! Rozglądam się, szukając jakiejś broni!

I w tejże chwili ktoś mnie chwyta z tyłu. Zaciska mi usta dłonią w skórzanej rękawicy. Nie zdążyłam nawet westchnąć. Wloką mnie ku krawędzi! Znaczy – nie kara i nie więzienie… Drrrrranie! Więc tak się chcą mnie pozbyć!

Szarpię się ze wszystkich sił. Bezskutecznie. Człowiek, który mnie trzyma, zamiera na moment przy ścianie – na samej krawędzi. Nie wytrzymuję, zamykam oczy.

– Czas? – pyta czyjś zachrypnięty głos.

– Raz… dwa… Jazda!

Człowiek skacze w dół, nie wypuszczając mnie z rąk. Skacze razem ze mną!

Moje usta są wolne. Mogę oddychać i wrzeszczeć. Nie, nie mogę – wiatr zapiera mi dech w piersiach.

A potem jakaś przemożna siła wyrywa mnie z rak nieznajomego. Prawie… bo trzyma mnie jak matka niemowlę. Już nie spadamy. Płynnie znosi nas w bok – i w górę.

Lecimy?

Otwieram oczy. Niczego nie widzę. Moje źrenice tak przywykły do światła, że w ciemności są ślepe. Ale rzeczywiście niesie nas w górę. Słyszę nad głową trzepot tkaniny… a może to trzepot skrzydeł? Co się ze mną dzieje, kto mnie trzyma, dokąd mnie niesie?

– Ostrożnie – słyszę. – Składam się.

Trzask!

Trzepot skrzydeł nagle się urywa. Lot ponownie staje się upadkiem. Wrzeszczę ze strachu i wyrzucam przed siebie ręce.

W samą porę. Obie trafiają na twardą posadzkę, a ten, który mnie porwał, wali się na mnie z góry.

* * *

Ich twarze mogę zobaczyć dopiero wtedy, kiedy rozjaśnia się niebo. Dwóch znam: muskularny Aleks i jego starszy towarzysz, którego nazywają Maurycy-Stach [„Możesz mi mówić po prostu Maur" – mówi dobrodusznie]. Trzeciego widzę po raz pierwszy. Nazywają go Lifter. Wyjaśniają mi ze śmiechem, że jest najważniejszym człowiekiem Overgroundu.

Gdy się rozjaśnia, podnoszą mnie aż do gniazda. To na dwusetnym piętrze, ale nie trzeba wchodzić po schodach. Aleks zakłada mi uprząż – skomplikowany splot rzemieni obejmujący pas, biodra i ramiona.

– Nie uciska?

– Trochę tak…

– Przywykniesz…

Zmusza mnie, żebym stanęła na krawędzi parapetu [okno oczywiście jest wybite, a w dole zamiast miasta widać powłokę chmur]. Do specjalnej szekli mocuje linę z karabińczykiem. Drugi koniec tej liny, przepuszczonej przez specjalny system bloków, przyczepiono do przeciwwagi w szybie windy.

– Tylko się nie bój, dobrze?

– A czego tu się bać?

Nie wiem, jak z nimi rozmawiać. Przecież niewiele brakowało, a by mnie zabili. A teraz wyrwali mnie z łap policji energetycznej i nie mówiąc ani słowa przytaszczyli ponownie na swoją wieżę. Przy okazji, jak to zrobili? Naprawdę „na skrzydłach"! A zachowują się, jakby nic się nie stało.

– Przebieraj nogami i odpychaj się od ściany. Uważaj, żeby wiatr nie zniósł cię w bok. Wiatr jest twoim głównym wrogiem… no, gotowa? Lifter! Na trzy – puszczaj!

Raz. Dwa. Trzy. Szarpnięcie.

Lina ciągnie mnie w górę tak szybko, że piętra tylko migają mi przed oczami. Przebieraj nogami? Akurat! Ledwo nadążam z odpychaniem się od ściany, kiedy się do niej zbliżam. Wiatr znosi mnie w lewo – co i raz pojawia się przede mną okno zamiast ściany… Zaczepię o górną krawędź okna, lina targnie w górę i łeb mi urwie!

Powoli zwalniam. Zawisam na linie jak pajączek na końcu nici przed jakimiś drzwiami na balkon. Balkonu nie ma – drzwi otwierają się na pustkę. Na drzwiach wisi tabliczka „Gniazdo Przepiórki". I jeszcze jedna: „Witaj gościu – wytrzyj nogi!". I kołatka na łańcuszku. Niczego sobie młoteczek.

Nie mogę sięgnąć do kołatki. Stukam, jak mogę, butami. Mało to grzeczne, ale co mam robić?

Drzwi się otwierają. Na progu, wiodącym donikąd, stoi mniej więcej trzydziestoletnia kobieta. Zupełnie zwyczajna.

– Witaj – mówi jakby nigdy nic. – Jesteś dzika?

I podaje mi dłoń.

* * *

Mówią na nią Przepiórka. Jest żoną Maurycego-Stacha… znaczy Maura. W gnieździe żyje piętnaście, może osiemnaście ludzi. Policzyć trudno, bo „tych troje wiecznie gdzieś hula po dachach".

Przepiórka nigdy nie schodzi na dół. Po prostu żyje w gnieździe. Gotuje posiłki i naprawia rzemienne rynsztunki. Z miedzianych płytek i przewodów robi młoteczkami i dłutem piękne ozdoby. I jeszcze – ma dzieci.