Prawdziwe dzieci! Chłopczyka i dziewczynkę. Dziesięć i siedem lat. Kiedy Przepiórka widzi moje zmieszanie – i po części strach – na widok dzieci, parska głośnym śmiechem. Ale jej oczy wcale się nie śmieją.
– U nas na dole jest mało dzieci – mówię tonem usprawiedliwienia.
– Rozumiem – wzdycha Przepiórka. – A swoich rodziców pamiętasz?
– Nie za bardzo.
– To tak, jak wszyscy. Rodzice nikomu nie są potrzebni, nikomu też nie są potrzebne dzieci… I kto nas zastąpi za dwadzieścia lat? A za sto?
Chłopczyk i dziewczynka bawią się na wygniecionej kanapie, pokrytej siateczką z nici poprzewlekanych przez drewniane paciorki. Na cieniutkich sznureczkach kołyszą się druciane figurki laleczek.
– A co z nimi będzie, jak dorosną? – wyrywa mi się.
Przepiórka rzuca mi ostre spojrzenie:
– Zależy, jaką im zgotujemy przyszłość…
Pomagam jej w przygotowaniu obiadu. Wodę mają tu w ogromnym blaszanym zbiorniku. Jak im się udało podnieść na taką wysokość tyle wody?
– To wszystko Lifter… Skonstruował cały system. W innych gniazdach żyją skromniej.
– A są inne gniazda?
– Ty co, z okna spadłaś, czy jak? Oczywiście, że są! Z niektórymi się przyjaźnimy, z innymi nie utrzymujemy żadnych stosunków… a są i takie, które bijamy po pyskach… jak wetkną ryje, gdzie im nie wolno. Na przykład Krokodyle…
– Krokodyle?!
– Gniazdo Krokodyla. Tak mówią o sobie… sami tak mówią.
– A co to takiego ten krokodyl?
– Dokładnie nie wiadomo. Mówi się, że był kiedyś taki drapieżny ptak…
Swędzi mnie język i zadaję pytanie:
– A Lifter… jaki on system zrobił?
– O, z niego to mądrala co się zowie! W tym wieżowcu szyby wind są obszerne, wiele tu było tych wind… A liny stalowe, i do tej pory nie tknęła ich rdza. Lifter skonstruował system przeciwwag i balansów, szczęk hamulcowych i bloków, a co najważniejsze, podłączył przewody do wielkiego wiatraka na czterdziestym piętrze. Mamy teraz światło po nocach i winda chodzi. Co prawda na zewnątrz, nie za bardzo to wygodne, ale się przyzwyczailiśmy.
Kończymy nakrywać do stołu, gdy do gniazda wpadają Maur, Aleks, Lifter – i ku mojemu zachwytowi głuchoniemy perkusista z klubu „Zerwany Dach".
Nazywają go Loszka.
Górna część wieżowca jest prawie zupełnie zniszczona. Osiadły przegrody pomiędzy kondygnacjami. Rozpadły się ścianki działowe i została tylko konstrukcja nośna. W wielu miejscach nie przejdzie się bez liny, zabezpieczenia i karabińczyka. Mieszkańcy gniazda dawno już do tego przywykli; chodzą po napowietrznych drogach, pomiędzy rozciągniętymi linami jak ja po schodach.
Jest tu za to cicho i bezpiecznie. Przypadkowy przechodzień za nic nie wlezie tak wysoko bez windy. A przeciwko policjantom skonstruowano cały system pułapek. Kontrolerzy dwa razy już próbowali się tu wedrzeć – i odstępowali. Ponosili zbyt wielkie straty. Zapisali ofiary na konto nieszczęśliwych wypadków.
Dokuczliwi są tylko samobójcy. Nie wiadomo dlaczego liczni sinteci, którzy chcą ze sobą skończyć, wspinają się na wieżowce, włażą, jak mogą najwyżej – jakby chcieli jednak opóźnić moment rozstania się z życiem. Maur i Aleks nienawidzą samobójców jak zarazy i darzą ich głęboką pogardą.
– Mięczaki. Mamy tu system ostrzegawczy – zawsze wiemy, kiedy ktoś wlezie powyżej osiemdziesiątego. Zejdziesz na dół, weźmiesz takiego i zaczniesz go wypytywać, dlaczego żyć mu się odechciewa… Oczy latają mu na wszystkie strony… sił nie mam, powiada… dość mam wszystkiego… nudno mi i strasznie… skrajna dziecinada… Przekwitły histeryk… No, to masz gnido to, po coś tu przylazł. Nasze gniazdo zostaw w spokoju. A bo co?
Przepiórka układa dzieci do snu. W gnieździe panuje nienormalna cisza; za dnia jest tu gwarno i głośno. Zwłaszcza odkąd jej chłopak skonstruował sobie – wzorując się na moim – bębenek.
Siedzimy z Loszką i Aleksem przy stole. Loszka czyta Aleksowi z warg. Kiwa głową, potwierdzając słowa Aleksa. Jego palce nieustannie się poruszają: bezgłośnie wybija na stole jakiś rytm.
– Trzeba by klub odrestaurować – mówi Aleks. – Bo inaczej popadnę w depresję.
Muskularny, pokryty bliznami Aleks uwielbia czytać książki z dziedziny psychiatrii. Pod dachem wieżowca zgromadził całą bibliotekę.
– Godzina energii zaczyna się glinom o jedenastej trzydzieści. O dwunastej są już nabuzowani i gotowi do akcji. – Maur uśmiecha się drapieżnie. – No nic… Jeszcze zatańczą, jak im zagramy. Tak? – Patrzy na mnie. Jego oczy, zawsze zimne, rozświetlają się ciepłym blaskiem.
Dni po tej pamiętnej wieczornej zabawie były dla mnie ciężką próbą. Brakowało mi sił. Wydawało mi się, że umieram pozbawiona energii.
Maur, Aleks, Lifter, Loszka i Przepiórka całymi dniami przesiadywali ze mną. Ani przez sekundę nie byłam sama.
– Jesteś sintetem? – grzmiał Aleks, tocząc wokół strasznym wzrokiem nalanych krwią oczu. – A popatrz, co narobiłaś? To przecież twoja robota, twoje światło, rozpaliłaś wszystkich, rozumiesz? Jest w tobie więcej energii niż w nas wszystkich razem wziętych! Musisz tylko uwierzyć w siebie!
Ale najbardziej ze wszystkich pomógł mi podczas tych ciężkich dni głuchoniemy Loszka. Siadał naprzeciwko mnie i rozmawialiśmy, przekazując sobie bębenek: okazuje się, że rytmem można powiedzieć to, czego słowami się nie da.
Dowiedziałam się od niego, że nigdy wcześniej reflektory spod Dachu nie świeciły tak jasno. Owszem, czasami zapalały się nikłym blaskiem, kiedy energetyczny rytuał rozwijał się szczególnie udanie. Nikt się nie spodziewał, nikt nawet nie wiedział, że pordzewiałe żelastwo może rozgorzeć z taką intensywnością.
On, Loszka, od razu pojął, że ja mogę. Jak tylko wskoczyłam na bęben i spotkały się nasze spojrzenia. I zaczęliśmy rozmawiać. Jak teraz…
Loszka nie słyszy – absolutnie niczego. Ale znakomicie wyczuwa wibracje. Całym ciałem. Rytm wyczuwa całą powierzchnią skóry. I dlatego został perkusistą, mistrzem bębniarzy.
Spędzam z nim wiele godzin. Z nim jest lekko. Pojmuje i w lot chwyta rytm. Jest zdumiewająco interesującym rozmówcą.
Z Maurycym-Stachem sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. W ogóle jest skomplikowanym człowiekiem i według mnie zbyt surowym. Ale mnie traktuje inaczej.
– Maur – zadaję mu raz pytanie – jeżeli człowiek wyrzeknie się godziny energii…
– Sintet…
– Niech ci będzie. Jeżeli sintet postanowiłby wyrzec się godziny energii i o dwunastej przyszedłby do klubu… znaczy, nie jest już sintetem?
– Są dwa warianty. Albo stanie się dzikim, albo trupem.
– To znaczy… nie wszyscy mogą się podładować od rytuału?!
Wzdycha ciężko.
– Dziewczyno, to nie jest takie proste. Rytuał sam z siebie nikomu nie daje energii. Pokazuje tylko, czy możesz sobie zabezpieczyć paliwo sam z siebie, czy nie. Jeżeli możesz – zostajesz dzikusem. Nie możesz… no, to jak los da. Niektórym udaje się dotrzeć do jakiegoś dilera. A innym nie.
– Ale te reflektory…
– Tak. Tamtego razu energia przelała się przez krawędź… dzięki tobie. Prawdziwa energia.
I Maur opowiada mi o energetycznym rytuale. Okazuje się, że nie bez powodu odbywa się dokładnie o północy. Słońce wtedy znajduje się w nadirze.
– Gdzie?
– W nadirze. To punkt na sferze nieba położony naprzeciwko zenitu. Pod nogami, znaczy. Widziałaś kiedyś Słońce w zenicie? W najwyższym punkcie nieba?
– Nie.
Maur wzdycha.
– Ja też nie. A mimo wszystko tam, za obłokami, ono wzbija się do zenitu. A w nocy opada do znajdującego się pod naszymi nogami nadiru, i ponownie zaczyna ruch w górę.