Выбрать главу

Wydaje mi się, że mój rozmówca bredzi. Ale mimo wszystko słucham bardzo uważnie.

– … i w takiej chwili wszystko jest możliwe. Wszystko. Niekiedy zrywa się wiatr, tak silny, że można się nalatać na kilka dni z góry… Tam w klubie – nie miałaś poczucia, że się kąpiesz w słońcu? W słonecznym blasku?

Bardzo trafnie opisuje moje wrażenia. Czyli z nim było tak samo. Mówię mu o tym, a on się uśmiecha:

– Dla mnie reflektory nigdy się nie zapaliły. Tylko dla ciebie. Taki nadmiar energii… Ale i to nie wystarczy. Trzeba umieć kierować energią. Trzeba ją gromadzić, przekazywać, zbierać. A my tego nie potrafimy. Tej siły, która z ciebie wtedy trysnęła, wystarczyłoby na podładowanie dwóm, może trzem ludziom. To jeszcze nie Zakład.

A mnie się wydało, że słońce z nieba zdejmuję!

– Zakład? Mówisz o Zakładzie?

Marszczy brwi.

– Nie, to tylko zwrot retoryczny… W rzeczywistości Zakład oczywiście istnieje. Ale my tam nigdy nie trafimy.

– A gdyby spróbować?

Milczy i rozmyśla przez długą chwilę.

– Wiesz co? – odzywa się wreszcie. – Ja bym tam swoje dzieci wysłał… do tego Zakładu. Mówi się, że tam obok jest osiedle… osiedle, w którym żyją szczęśliwi ludzie. Absolutnie szczęśliwi.

– Tak nie bywa.

– Nie bywa… – wzdycha w odpowiedzi.

– Nie trap się z powodu dzieci. Są podobne do ciebie. I do Przepiórki.

– Dziękuję. Wiem.

* * *

Po raz pierwszy od wielu lat patrzę na energetyczne widowisko z boku. To marzenie i jednocześnie koszmar każdego piksela. Jeżeli ci się śni, że patrzysz na spektakl z boku – to znaczy, że się spóźniłeś. I w konsekwencji – wylali cię.

Kto teraz pracuje na moim miejscu?

Wspominam Ewę. Nie mogę jej nie wspominać, kiedy na ekranie zapala się ten idiotyczny napis: „Widowisko energii – dla was, kochani mieszkańcy miasta!".

Zwiesiwszy nogi na zewnątrz siedzę na okiennym parapecie. Pięćdziesiąte szóste piętro. Odbity na obłokach ekran widzę stąd niemal w całości. No, powiedzmy, że lewy dolny róg jest trochę zasłonięty ścianą sąsiedniego wieżowca.

Efekt jest wstrząsający. Nie mogę na ekranie rozróżnić punkcików pikseli. Ekran wydaje się jednolity i nasycony wszystkimi barwami… tęczy? Tak mi mówiono w dzieciństwie. Ale nie mam pojęcia, czym jest tęcza. Obrazki są ruchome – ludzie chodzą i rozmawiają, bezgłośnie poruszając ustami. Prawdziwi ludzie. Potem zastępują ich narysowani. Potem prawdziwi i narysowani mieszają się ze sobą. Zabawnie się popychają, walą jeden drugiego poduszkami, obrzucają się ciastkami… Nagle okropnie zachciewa mi się ciastek. Wydaje mi się, że całe wieki ich nie jadłam.

Pokazują światłowce, na których rośnie fosforyzująca wełna. Pokazują, jak się je strzyże. Pokazują odzież z takiej wełny. Fajne. To reklama.

Pokazują… Mrużę oczy. Tylko przez jedną sekundę pokazują ogromną zieloną przestrzeń porośniętą drzewami. Jedne są wyższe, inne niższe. Może to właśnie są góry?

„Widowisko energii – dla was, kochani mieszkańcy miasta!" Nie spostrzegłam się nawet, kiedy minęło dwadzieścia minut. Ekran powoli gaśnie – od góry ku dołowi. W dole długo jeszcze biegnie napis: „Policja energetyczna uprzedza: nielegalny zakup energii niebezpieczny jest dla waszego…"

Ekran gaśnie całkowicie.

Teraz wszyscy piksele, rozradowani i podnieceni, walą tłumnie do szatni. Mogłybyśmy teraz iść z Ewą tak razem z innymi.

Czy tego właśnie bym chciała?

Ewa umarła. Przypadkowo potknęła się podczas widowiska, a nie miała zapasowej porcji energii. Gdyby się nie potknęła, nie wlepiliby jej kary. Gdyby nie wlepili jej kary, nie poszłybyśmy szukać dilerów. Gdybyśmy ich nie znalazły…

Może wszystko potoczyłoby się innym torem?

A może nie…

* * *

Przez kilka dni utrzymuje się tak gęsta mgła, że ani z pięćdziesiątego, ani z dwusetnego piętra nic nie widać. Nie ma miasta, nie ma sąsiednich baszt. Nie ma nawet wiatru. Nikt nigdzie nie lata.

Lifter smaruje bloki. Przepiórka uczy dzieci czytania. Aleks i Maur siedzą spokojnie na parapecie, zwiesiwszy nogi na zewnątrz i trzymają w dłoniach megafony.

Z nudów rozmawiają z sąsiadami.

Megafony mocno zniekształcają dźwięk. Ale choć jest metaliczny i nieprzyjemnie brzmi, leci daleko i przebija się nawet przez mgłę. Przepuszczonej przez megafon ludzkiej mowy nie da się prawie zrozumieć. Dlatego tu, w Overgroundzie, na takie przypadki wypracowano specjalny język, składający się wyłącznie z samogłosek.

Aleks ni to mówi, ni to śpiewa. Wychodzi z tego jakby ptasi krzyk, który ulatuje we mgłę i po kilku sekundach słyszymy odpowiedź. Nic z niej nie rozumiem, ale Aleks i Maur pojmują doskonale. Maur mocno szarpie zwisający z rękojeści megafonu sznurek [co powoduje doładowanie maleńkiego akumulatorka] i krzyczy coś krótko i dźwięcznie. Gdy dolatuje do nas odpowiedź, obaj z Aleksem wybuchają takim śmiechem, że niemal spadają z parapetu, a ja stoję, czując się jak kompletna idiotka. Czemu mi niczego nie przekładają?

Wieże we mgle wyglądają jak dziwaczne budowle z parafiny. W kompletnej ciszy, pośród białej zorzy, słychać przekrzykujące się niby ptasie głosy.

Warto posłuchać.

* * *

Gdy wracają wiatry, Aleks uczy mnie sterować. Mam na sobie dziwaczną uprząż. Do pasa przyczepiono mi karabińczyk. Wiszę nad przepaścią, wiatr dmie jakby diabła powiesili, a mnie miota z boku na bok niby papierek.

Aleks coś krzyczy. Oczywiście niczego nie słyszę. Wszystkie instrukcje przekazał mi wcześniej: powinnam sterować lotem za pomocą skrzydeł, które wdziano mi na plecy jak płaszcz. Rozwinąć skrzydła jest bardzo trudno – brakuje mi siły, trzeba by mieć muskuły jak Aleks. Za to, kiedy już jakoś uda mi się rozwinąć skrzydła, wszystko staje się łatwiejsze, bo zaskakują zatrzaski podobne do tych w konstrukcji parasola. Skrzydła zbudowano ze stali, skóry i tkaniny.

Niezbyt zręczny nawrót – znosi mnie w prawo i prawie rozbijam się o ścianę. Pospiesznie wyrównuję lot. Aleks krzyczy i macha rękami. „Sintekut" – dolatuje do mnie. W ustach Aleksa to najgorsze przekleństwo: „sintekut" znaczy do niczego niezdatny.

Usiłuję zmienić kąt nachylenia skrzydeł, tak jak mi Aleks pokazywał. I nagle jakoś mi się udaje. Wzlatuję wyżej. Unoszę się jak latawiec na uwięzi. Jeszcze wyżej! Ponad Aleksa! Już nie krzyczy – stoi i patrzy na mnie, przyciskając dłonie do piersi.

Mam ochotę go zaskoczyć i zadziwić. Nachylam skrzydła pod bardziej ostrym kątem. I nagle się załamują. Nie wytrzymują naporu wiatru. Lecę w dół – nie pionowo, zawisam przecież na linie. Opisuję krąg jak ogromne wahadło i zbieram się w sobie, bo zaraz z całą siłą rąbnę w ścianę.

Przede mną jest okno.

Sama nie wiem, jak mi się to udało, ale przelatuję przez otwór lekko tylko uderzywszy się w łokieć. Miotam się na czworakach i piorunem odczepiam karabińczyk. Z otworu w suficie zeskakuje Aleks. Wytrzeszcza gały i patrzy na mnie, jak na ducha.

– Wszystko w porządku – uśmiecham się dzielnie. – No, załamały się. Bywa.

Odzyskuje oddech i ociera pot z czoła.

– Wlatywania przez okno jeszcze nie ćwiczyliśmy. Dwa dyżury poza kolejnością!

* * *

Dyżur – to oczywiście kara. Maurowi to dobrze: przez cały czas korzysta z urządzeń Liftera i prawie nie chodzi po schodach. A ja muszę liczyć każdy stopień!

Dyżurni pomagają zaopatrzeniowcom. Zaopatrzeniowcy to ci, którzy zdobywają żywność na dole. Część kupują. A część kradną z magazynów. To trudne i niebezpieczne, ale bardzo szanowane zajęcie, a mimo to zaopatrzeniowcy ciągle się zmieniają. Któż miałby ochotę na spędzanie połowy życia wśród sintetów?