W piwnicy każdego domu jest schowek. Tuż przed godziną energii, kiedy sintety czekają na podłączenie i nie myślą o niczym innym, dyżurni spuszczają się do schowka, pakują do worka konserwy, pakiety i racje żywnościowe, a potem taszczą wszystko na trzydzieste piętro. Tam już czeka Lifter, który posługując się swoim systemem przeciwwag przejmuje ładunek i odstawia go na górę, do gniazda.
Ale ten worek trzeba zanieść na trzydzieste piętro!
Waży mniej więcej tyle, co ja. Oddycham przez zaciśnięte zęby. Na dwudziestym piętrze, tam gdzie schody się urywają, pomaga mi Loszka: najpierw przeciąga na linie worek, a potem mnie. Chce wziąć worek na plecy, ale nie pozwalam. Przepędzam go. Skoro Aleks wlepił mi dyżur poza kolejnością, to trudno! Nie jestem gorsza od innych! Jeżeli on myśli, że poproszę o litość…
Pot zalewa mi oczy. Na dwudziestym piątym piętrze pojawia się przede mną jakaś przeszkoda. Przez minutę trykam w nią głową, jak ślepe kocię, aż wreszcie podnoszę wzrok.
Przede mną, wsparłszy się pod boki, stoi Aleks.
– Dobra, koniec dyżuru. Oddaj worek Loszce.
– Spadaj – chrypię. – Co, myślisz, że nie doniosę?
– Doniesiesz. Ale ja cię zabieram do sąsiadów, mają dziś pokazówkę. Pójdziesz ze mną?
W Overgroundzie często chodzi się w gości. Nikt nie przejmuje się tym, że wieżowce z gniazdami wcale nie stoją jeden przy drugim. No i latać z dachu na dach dzicy nie mogą, nie są przecież motylami.
Aleks dawno już mi obiecał, że jak będzie się wybierał w gości, weźmie mnie ze sobą. I wreszcie dziś zobaczę, jak to się robi. Mam na myśli podróż po niebie.
Kodeks gościnności w Overgroundzie jest prosty i nieskomplikowany. Jeżeli ktoś wybiera się do kogoś w gości, napina na dachu ogromny samostrzał i strzela żelaznym hakiem [nie wiadomo dlaczego nazywa się tu „zalogowaniem"]. Hak leci, ciągnąc za sobą cienką linkę. Doleciawszy do celu, zaczepia się o parapet, albo część armatury. Jeżeli gospodarze mają ochotę na odwiedziny, przywiązują do haka grubszą linę i zwalniają hak, żeby goście mogli ją przeciągnąć do siebie. Jeżeli nie, strącają hak na dół. Bez urazy.
Tym razem Aleks postanowił sterować skrzydłami sam. Mocno przyczepia mnie do swojego pasa. Wypuszcza nas Lifter; rozwija nieco linkę z zatrzaskiem i opuszcza jak ciężarek za okno. Aleks spuszcza się po lince kilka pięter w dół, rozpościera skrzydła i zaczyna się wznosić jak ciężki latawiec. Wiatr dziś jest czysty i mocny. Bez wiatru podróżować po niebie się nie da.
Wisimy na dwóch linkach. Jedna, naciągnięta jak struna, jest z naszego wieżowca. Druga, nieco luźniejsza – z sąsiedniego.
– Krrryzys… – warczy mi nad uchem Aleks. – Delirium tremens. Sintekut…
– Co?
– Nie mogę dosięgnąć karabińczyka. Przeszkadzasz mi.
– No… wybacz. To co, mam zeskoczyć?
– Nie. Po prostu wyczep się, kiedy ci powiem. Tylko wtedy, gdy ci powiem! Ani sekundy wcześniej, czy później!
– A możesz policzyć do trzech?
– Jaja sobie robisz? Podliczam potoki, tu wszystko dzieje się nagle… Ot i teraz, przepuściliśmy moment… Gotowa?
Dotykam palcami karabińczyka.
– Gotowa.
Długo milczy. Wiatr bawi się nami i miota z jednej strony w drugą. Skrzydło wydaje niski buczący dźwięk. Obca wieża rysuje się we mgle jak ciemne widmo. Zaczyna mi się wydawać, że Aleks zasnął i o mnie zapomniał, kiedy nagle wydaje dziki okrzyk:
– Teraz!
Palce, które zdążyły mi już zdrętwieć, same wykonują polecenie. Zwalniam karabińczyk i zaczynamy spadać. Skrzydła trzeszczą. Tempo spadku nieco maleje. Ześlizgujemy się w dół, lecimy lotem koszącym… Jedyna lina, ciągnąca nas ku miejscu przeznaczenia, napina się niczym struna.
Ponownie lecimy jak latawiec. Powoli unosi nas ku sąsiedniej wieży. Nasze życie tkwi w dłoniach tego, który stoi przy szpuli i powoli, zwój za zwojem, nawija linę. Ni stąd, ni zowąd przypomina mi się opowiadanie Przepiórki, jak kiedyś pokłócili się dwaj mieszkający w różnych gniazdach bracia; jeden zaprosił drugiego w gości, podciągnął prawie do samego okna i przeciął linę. O wzbudzającym zaufanie człowieku, mówi się tu: „Powierzyłbym mu moją szpulę"…
– No, przyjechaliśmy – mówi kłótliwym tonem Aleks. Mógłby choć powiedzieć, że dolecieliśmy…
Z początku czuję się trochę nieswojo. Wygląda na to, że trafiliśmy z Aleksem na jakieś zgromadzenie: ludzi na tej baszcie zebrało się nie mniej, niż na placu po godzinie energii. Ale jacy to są ludzie!
Niektórzy mają na ubraniach pióra i skrzydła ptaków, których imieniem nazwali swoje gniazda. Inni w ogóle niczego na sobie nie mają oprócz uprzęży i skórzanych spodni. Uprzęż też mają rozmaitą: jedni specjalnie prostą i bez ozdób, inni ponaszywali sobie na rzemienie miedziane, srebrne i brązowe płytki, a karabińczyki powykuwali na kształt zębatych paszczy. Skrzydła też mają różne: widziałam na przykład jaskrawoczerwone z jedwabiu. Widziałam stalowe, mechaniczne… Skrzydła utkane z delikatnej siateczki. Skrzydła z wizerunkiem wyszczerzonego pyska. I zwykłe skórzane, jak u nietoperza…
Mężczyźni. Kobiety. Jedni z włosami do pasa, inni ogoleni na zero. Ale wszyscy poruszali się w szczególny sposób, lekko się kołysząc, jakby chodzili po cienkim gzymsie nad przepaścią.
I jeszcze ich oczy.
Nie trzeba było patrzeć na skrzydła, czy uprząż. Wystarczyło spojrzeć któremuś w oczy, żeby zrozumieć: masz honor z dzikusem. Każdy jest sam dla siebie energią. Żyją wśród chmur i na resztę świata patrzą z pogardą.
Wszyscy o mnie słyszeli, wszyscy wiedzą o tym, że rozpaliłam reflektory w „Zerwanym Dachu". Sami podchodzą i się przedstawiają. Mówią z szacunkiem, jak równi z równą. Jestem dzikuską pomiędzy dzikusami.
Potem zaczyna się pokazówka – taką niedbałą nazwą określają paradę mistrzostwa i zuchwałości, zawody podniebnych asów, dla których pionowe ściany i cienkie liny są naturalnym środowiskiem życiowym.
Dziesięciu chłopaków wspina się po zewnętrznej ścianie – obserwujemy ich, stojąc na podwieszonej platformie. Każdy ze wspinaczy ma w dłoniach dwa noże. Chłopcy znajdują szczeliny w starym betonie, wtykają w nie ostrza i podciągają się na rękach – na jednej ręce! – a potem ponownie szukają oparcia. Ten, który idzie na czele, już dwa razy prawie runął w przepaść.
Kilka metrów przed metą łamie mu się nóż. Wstrzymuję oddech. Chłopak zawisa na jednej ręce a drugą wyciąga nóż zapasowy, znajduje szczelinę, sprawdza pewność zaczepu… I podciąga się, po raz kolejny zawierzając swoje życie kruchej stali i niepewnej ścianie…
Stwierdziłam, że obgryzam paznokcie. Szybko rozglądam się na boki. Wszyscy patrzą na zawodników, jedni z powagą na twarzach, inni z nieco kpiącym uśmiechem, ale nikt nie przeżywa tego tak mocno, jak ja!
Zmuszam się do założenia rąk za plecy. Zmuszam się, żeby nie zamykać oczu – chcę zobaczyć wszystko do końca.
Mimo wszystko ten chłopak wygrywa. Dociera na dach jako pierwszy. Odzyskawszy oddech wchodzi na platformę. Uśmiecha się. Ma nie więcej niż szesnaście lat! Policzek przecina mu świeża blizna. A przy jego pasie brak karabińczyka od linki ubezpieczenia.
– Aleks! Czemu on nie skorzystał z zabezpieczenia? A jakby spadł?
– Głupstwo! On jest dzikusem! Dzikus żyje z miłością – i umiera bez strachu.
Milknę. Boję się palnąć jeszcze jakieś głupstwo.