Chłopak zwycięzca podchodzi do mnie. Ściskam mu pokrytą odciskami rękę. Jego dłoń jest bardzo ciepła.
– To ty urządziłaś iluminację w „Zerwanym Dachu"? – patrzy na mnie z zachwytem. – Jak będziesz rozpalać jeszcze raz, wezwij mnie, dobrze?
Obiecuję, że go uprzedzę.
A potem każdy, kto chce, popisuje się swoimi umiejętnościami. Aleks też pokazuje co nieco – on tak mistrzowsko włada prądami powietrza, że przestajesz zwracać uwagę na liny. Wydaje ci się, że leci – swobodnie żegluje w powietrzu, unosząc się na prawdziwych, nie mechanicznych skrzydłach.
Kibicuję Aleksowi ze wszystkich sił, drę się do utraty tchu. I postanawiam w duchu, że będę ćwiczyła codziennie, w każdej wolnej chwili, ale muszę się nauczyć latać nie gorzej od niego. A może i lepiej. I następnym razem, kiedy przylecimy na pokazówkę, też będę miała się czym popisać…
Nad moją głową ciężko łopoczą skórzane skrzydła – mimo woli przysiadam. Zawody trwają: na linach i bez, w plecionce lin, które dzicy powyciągali ze starych szybów wind i wyciągów. Jakaś dziewczyna, ogolona na zero, lata z wyjcem – niewielkim śmigiełkiem, które poruszane wiatrem wydaje niski, groźnie brzmiący dźwięk. Dziewczynę nazywają Karlson. Może tak ma na imię?
Na koniec pojawiają się gospodarze i organizatorzy pokazówki. Demonstrują „Wieczny Silnik" – taką szczególną sztuczkę. Żeby ją obejrzeć, wszyscy spuszczają się na setne piętro, gdzie w ścianę wmontowano ogromny wiatrak z trójkątnymi płatami. Patrzymy, wychylając się z okien [czego jak czego, ale okien w tym wieżowcu nie brakowało].
Udział w pokazie biorą wszyscy mieszkańcy gniazda, a jest ich wielu. Kolejno wyskakują z okna, chwytają za łopatki śmigła i swoim ciężarem zmuszają je do obrotu. Przejechawszy się na łopatce zeskakują z niej, zawisają na linie, a potem podciągają się i dają nura w położone o pięć pięter niżej okno. Biegiem wracają na górę, żeby znów wyskoczyć i pojechać w dół na łopatce. Karuzela kręci się tak szybko, że zaczyna mnie ćmić w oczach. Jak to się dzieje, że żaden z nich nie zapłacze się w linę drugiego śmiałka?
Ale okazuje się, że główna część widowiska jest jeszcze przed nami.
Łopatki obracają się oraz szybciej. Mechanizm, który tak długo chłonął energię, zaczyna ją oddawać. Zrywa się wiatr, jakby zadął gigantyczny wentylator. I wtedy dwoje młodych ludzi, ująwszy się za ręce, zeskakuje z siedemdziesiątego piętra i zawisa w strumieniu powietrza na wprost wiatraka.
Utrzymująca zakochanych linka jest tak cienka, że jej nie widzę. Po prostu patrzę, szeroko otwarłszy usta, jak tych dwoje lata, to obejmując się, to się odpychając, jak się rozwiewają ich włosy, jak się całują, zawisając pomiędzy niebem i ziemią, splótłszy skrzydła na sprężystej poduszce powietrznej; jacy są dzicy – i jak okazują sobie czułość.
Zapominam o wietrze i strachu. Patrzę, jak darzą się pieszczotami i nagle robi mi się duszno – chciałoby się poluzować rzemienną uprząż na piersi.
– Szkoda, że nie ma tu Liftera – mówi Aleks, ale ja go prawie nie słyszę. – Jak urządzimy pokazówkę w naszym gnieździe, trzeba go będzie poprosić… niech też coś zademonstruje. Wiesz… te przeciwwagi w szybach wind… można je wykorzystać na różny sposób…
Numer już się zakończył. Aleks mówi i mówi, a ja patrzę w niebo i uśmiecham się bez powodu.
Potem siedzimy, zwiesiwszy nogi nad przepaścią i odpoczywamy; nadstawiwszy uszu słucham rozmowy. O tym, że jakiemuś Rudemu zrobiło się za ciasno w rodzicielskim gnieździe i przetarł szlak na południowy zachód, bardzo skomplikowaną trasę pośród powietrznych prądów. „Zechciej zauważyć, dwieście metrów swobodnego lotu!". Na drugim końcu tej trudnej trasy natrafił na szczyt niezamieszkanego wieżowca. „Uwije tam sobie nowe gniazdo?" – „A jakże! Wiesz, ile dziewcząt się wokół niego już kręci?".
W tym momencie rozmówcy łypią ku mnie oczami i dalszą część rozmowy prowadzą szeptem. Aleks uśmiecha się znacząco. Z niewiadomego powodu czuję skrępowanie; coś jest w ich wzroku, jakby jakieś iskierki… W dole, wśród sintetów, nigdy nikt tak na mnie nie patrzył.
Po kilku godzinach goście się rozlatują. Aleks długo bada wzrokiem obłoki, a potem stwierdza, że w drugą stroną skrzydła nas nie poniosą. Trzeba będzie pojechać wahadłowo, zawisłszy na karetce.
Odprowadza nas ten sam chłopak, który wygrał zawody we wspinaczce. Ma dziwne imię: „Chwytaj". Jest bystry i trzyma się lin jak pajączek.
– No to cześć, Dzika! – woła puszczając linę. – Do zobaczenia, Aleks!
Nie odpowiadam, bo zaczynamy spadać. Kiedy spadasz na uwięzi, nie za wiele da się powiedzieć… Ale my spadamy nie pionowo, ale po łuku.
Zgrzyta karetka – dwa bloki połączone ze sobą skomplikowanym systemem sprężyn. Nasze życie zawisa teraz na dwóch linach: naszej [przy kołowrocie jest Lifter] i obcej [kołowrót nawija Chwytaj]. Mniej więcej na wysokości setnego piętra mijamy punkt równowagi – dwie liny jednakowej długości są tak samo naciągnięte. Potem – jak gigantyczne wahadło – niesie nas dalej, w górę, ku domowi.
Aleks klnie, tak na wszelki wypadek. Rzemienie wpijają mi się w żebra. Niewygodnie mi. Naprawdę mam już dość tego, że wobec Aleksa jestem tylko ciężarem. Muszę się nauczyć latać sama…
Zawisamy w najwyższym punkcie, kilka metrów na lewo od napisu: „Serdecznie witamy!". Jednocześnie chwytamy za wystające ze ścian pręty zbrojeniowe. Uczciwie mówiąc, trzęsą mi się ręce.
– No, przyjechaliśmy! – sapie Aleks. – Ejże, jest tam kto? Przynieście jakieś szmatki!
W domu czeka nas niespodzianka. Za stołem w pokoju Przepiórki siedzi Rimus.
Rzucam mu się na szyję. Sama się nie spodziewałam, że jego widok tak mnie uraduje; nie widziałam Rimusa od czasu, kiedy mi opowiedział o klubie „Zerwany Dach". A potem powiedział bezbarwnym głosem: „No to żegnaj… Wszystkiego najlepszego".
– Rimus! Witaj!
– Witaj, Dzika. – Poklepuje mnie po plecach. – Co, latasz od czasu do czasu?
Mam mu mnóstwo do powiedzenia. Ale brak na to czasu: okazuje się, że Rimus pokonał tę niebezpieczną drogę na górę, żeby przynieść wiadomości Maurowi.
I mnie.
Maur jest ponury jak nieszczęście. Nigdy go takim nie widziałam. Ma bardzo groźną minę: gdybym go teraz spotkała w bramie, bez namysłu rzuciłabym się do ucieczki.
– Szukają cię, Dzika. Zawzięli się na ciebie – mówi przez zęby.
– Kto mnie szuka? – pytam beztrosko. Człowiek, który potrafi latać, nie będzie się bał jakiejś tam energetycznej policji.
– Kum borsuka – odpowiada Rimus. – Nie kontrolerzy. Inni.
– Jacy inni? Pojęcia nie mam…
– Jest wiele spraw i rzeczy, o których nie masz pojęcia – gasi mnie Maur. – Opowiedz jeszcze raz, jak to było z tą twoją przyjaciółką, która potem zginęła.
Opowiadałam im już o Ewie. Teraz opowiadam jeszcze raz, starając się nie zaniedbać żadnego szczegółu. Dokładnie opisuję kontrolera, który nas wtedy wypuścił. Próbuję nawet nakreślić na ścianie jego portret – twarz jakby zestawioną z pancernych płyt. Oczy patrzące z głębokich niczym strzelnice szczelin. Wydrapany rysunek jest według mnie dość podobny.
Rimus długo się weń wpatruje.
– Nie – mówi w końcu. – Nigdy takiego nie widziałem… a jakbym zobaczył, tobym zapamiętał. Takich twarzy się nie zapomina.
– Ale on nie jest kontrolerem?
– Nie. Należy raczej do tych, którzy cię szukają.
– To czemu mnie wtedy wypuścił?
Rimus wzrusza ramionami.
– Uważam, że tamci się domyślili, iż jesteś generatorem. Z początku pomylili cię z tą drugą dziewczyną… A raczej wzięli ją za ciebie…