– Kim są ci… „generatorzy"?.
– To ludzie, którzy mogą generować energię. Nie tylko dla siebie, ale i dla… – Nie dokończywszy zdania Maur zwrócił się do Rimusa. – Jak myślisz, czy oni wiedzą, gdzie ona teraz jest?
– Pojęcia nie mam. Ale mój sklep jest na okrągło inwigilowany.
– Czyli przyprowadziłeś ich do naszego wieżowca?! – wybucha Aleks.
Rimus z zimną krwią marszczy brwi.
– No, no, chłopczyku… Nie ucz starego lisa, jak zgubić ogon…
Zapada cisza. Każdy o czymś rozmyśla. Ja kręcę głową i usiłuję pojąć, co ich tak zaniepokoiło. Tu, na wieży, nikt mnie nie dosięgnie!
Głośno mówię to, co myślę.
– Może i masz rację – mruczy Aleks z namysłem w głosie.
– Ale może mi objaśnicie, co to za jedni? Jeżeli to nie kontrolerzy i nie policja… Życiojady, czy jak?
Wydaje mi się, że to przedni żart. Ale oprócz mnie, nikt się nie śmieje.
– Na mnie już czas – mówi Rimus. – Bo nie zdążę na godzinę energii.
Maur i Aleks odprowadzają go do windy. A raczej do przeciwwagi, którą Lifter opuszcza daleko w dół, na czterdzieste piętro. Patrzę za nim i nijak nie mogę zrozumieć: Rimus jest sintetem, czy co? Dlaczego w takim razie Maur i Aleks darzą go takim szacunkiem?
Maur wraca. Przechodząc mimo kładzie mi na ramieniu ciężką dłoń.
– Żebyś mi nogą nie stąpnęła poza gniazdo. Jasne?
W gnieździe codziennie jest jakaś robota. Są kilometry lin, które trzeba oczyszczać, rozplątywać i nawijać na szpule kołowrotków. Sprężyny i bloki, które trzeba smarować i oliwić. Skrzydła, które trzeba łatać i naprawiać. A jeszcze treningi: z Aleksem lub bez niego, ale teraz trenuję codziennie.
Moje marzenia, związane z własnym programem na pokazówce, rozwiewają się niczym mgła na wietrze. Nic mi nie wychodzi. Dokładniej mówiąc, nie umiem ustalić powodzenia czy sukcesu. Jednego dnia mi się wydaje: dobra jestem, nauczyłam się. A następnego dnia wiatr się trochę zmienia – i znów się miotam w powietrzu, jak wór waty. Przepiórka współczuje i powiada, żebym się nie załamywała. Aleks klnie i nazywa mnie niezgułą. Dni lecą jeden za drugim, podobne do siebie, jak pordzewiałe pręty zbrojeniowe. I pojawia się nieproszone uczucie, że niczego ciekawego i prawdziwego nie powinnam się już od życia spodziewać.
Dopiero wieczorami, kiedy biorę w dłonie swój bębenek, wracają mi siły i optymizm. Perkusista Loszka gra na niewielkim zestawie, który mu zrobił Rimus. We dwójkę urządzamy małe widowisko energetyczne; wszyscy – nawet Maur – klaszczą rytmicznie. I wiatr za ścianami wtóruje temu rytmowi. Lampka na suficie też miga w tym rytmie; zasilana jest podmuchami wiatru. Jest tak jaskrawa, że nocami trzeba ją wyłączać.
Obok nas sadowią się dzieciaki Przepiórki. Dziewczynka klaszcze głośniej niż inni. Chłopczykowi błyszczą oczy; w takich chwilach bardzo jest podobny do Maura.
A potem przychodzi nieszczęście.
Widywał oczywiście, jak wielokrotnie robią to starsi. Ale nie wziął pod uwagę, że skrzydła, karabińczyki i cały system zabezpieczeń są obliczone na osobę dorosłą. Na mocne ręce i spory ciężar.
Obserwował moje ćwiczenia i postanowił poćwiczyć sam. I popełnił błąd. Rąbnął o ścianę. Dorosłego takie uderzenie by zabiło. On był leciutki – złamał sobie tylko rękę i nogę.
Nie krzyczał. Leżał pozieleniały z bólu, aż w końcu zemdlał bez jednego jęku, kiedy lekarz gniazda – nazywali go Sława – składał kości otwartego złamania. Przepiórka też nie płakała, jak przystoi kobiecie dzikusów. Ale jej oczy… Strach było w nie spojrzeć.
Lekarz wziął rękę chłopaka w łubki. I kazał czekać. Powiedział, że niczego więcej zrobić nie może.
Chłopiec leżał cichutko i bez jęku. Całe gniazdo było przesycone jego bólem. Wydaje mi się, że nawet pogwizdujący na zewnątrz wiatr czuł ten ból.
– Przepiórko – mówię. – Trzeba mu dać jakiś środek przeciwbólowy. I coś na obniżenie gorączki. I coś jeszcze… żeby nie rozwinęło się zapalenie.
– A skąd ty wiesz? Lekarzem jesteś?
W rzeczy samej… U nas w bloku nie ma lekarza, przychodzimy do apteki, opisujemy, co nam dolega i odbieramy lekarstwa. Rok temu jeden chłopak też złamał nogę…
– A ty co? Nie masz żadnych lekarstw?
– Dzicy nie potrzebują leków – odpowiada Przepiórka z godnością. – Sami się leczymy. Siłą własnej woli.
Siadam obok chłopczyka i wygrywam mu rozmaite rytmy. Gram o dalekim wietrze, o wysokich górach i cichej wodzie. Malec zasypia. Ale po kilku minutach się budzi. Nie może wytrwać we śnie. Jego naprawdę bardzo boli.
W gnieździe panuje cisza. Maur jest na górze, gdzieś na dachu. Aleks z samego rana gdzieś poleciał. Lifter coś tam kombinuje z tymi swoimi przeciwwagami. Dziewczynka siedzi przy posłaniu brata jak malutki posążek.
Przepiórka poi synka wodą z łyżeczki. Mówi, nieprzerwanie mówi o tym, że wszystko będzie dobrze, że nie należy poddawać się strachowi, że tylko męstwo może nas uratować, a strach…
Cichutko, tak żeby nikt nie usłyszał, wychodzę na schody.
Będę biegła co sił w nogach. Gdyby poprosić Liftera, żeby mnie spuścił na dół… Ale nie można, nie wolno dopuścić do tego, żeby oni się dowiedzieli, co zamierzam zrobić. Nikt nie powinien wiedzieć.
Pospiesznie biegnę na dół. Przeskakuję przez stopnie. Ustanawiam chyba rekord – nikt nigdy nie spuścił się tak szybko z dwusetnego piętra…
Między pięćdziesiątym i trzydziestym piątym piętrem porozkładano ostrzegacze; nastąpisz, powiedzmy, na stopień i poślesz sygnał do gniazda. Ale ja zdążyłam już poznać te pułapki, sama pomagałam Lifterowi w przeglądzie czy remoncie każdej z nich. Dlatego schodzę bez zbędnego szumu.
Na dwudziestym drugim zatrzymuję się przed przerwą. Po raz pierwszy przychodzi mi do głowy pytanie: a jak ja wyglądam? Czy sintety nie powariują na widok biegnącej ulicami dziewczyny z rzemienną uprzężą na zwykłym ubraniu?
Szybko rozpinam pas. Starannie składam rzemienie i ukrywam je pod stertą budowlanego śmiecia. Nikt ich tu nie znajdzie; wrócę szybciutko. Całość operacji zajmie mi może kwadrans.
W pierwszej chwili chcę też zostawić bębenek – będzie mi przeszkadzał w biegu. Ale potem postanawiam wziąć go ze sobą. Przyzwyczaiłam się do niego – a poza tym on mi przynosi szczęście.
Niżej na schodach natykam się na staruszkę. Kiwa ręką, jak znajomej. Może się już gdzieś widziałyśmy?
Przed przekroczeniem progu zatrzymuję się na sekundę. Oto on, świat sintetów. Byłam jego częścią, nie tak znów dawno temu…
Robię krok.
Ale numer! Zapomniałam, jak się chodzi po twardym gruncie! Zapomniałam, że można biec nie patrząc wciąż pod nogi… i jakie to zdumiewające uczucie – pewne oparcie pod stopami!
Biegnę – po pierwsze dlatego, że się spieszę. Po drugie – na wieżowcu sobie nie pobiegasz… Polecieć, owszem, proszę bardzo. Ale biegać… to też pięknie!
Przechodnie gapią się na mnie, ale bez przesadnego zdziwienia. Ot, dziewczyna ma dobry humor, energię i chce jej się pobiegać.
Skręciwszy za róg widzę aptekę. Wchodzę. Staram się ukryć zdenerwowanie.
– Macie środki przeciwbólowe? Obniżające gorączkę? Witaminy dla dzieci? Antybiotyki?
Wypalam to wszystko jednym tchem.
Aptekarka – sympatyczna kobieta o pyzatej twarzy, patrzy na mnie z przestrachem.
– Macie w rodzinie chorą osobę?
– Tak, dziecko!
– Takie leki wydaje się tylko za okazaniem karty obywatelskiej. Masz ją przy sobie?
Jak to dobrze, że jej nie wyrzuciłam! Leży w wewnętrznej kieszeni kurtki. Wyjmuję ją i podaję aptekarce.