– Dostanie pani resztę – trzaska gałkami liczydeł. – Przeciwbólowe… przeciwgorączkowe… wszystko razem…
Za moimi plecami otwierają się drzwi. Odwracam się.
W drzwiach stoi dwóch ludzi. Patrzą na mnie taksująco. Jeszcze jeden niespiesznie wychodzi z zaplecza. Aptekarka robi taką minę, jakby się prędzej śmierci spodziewała, niż tego typa w aptecznym magazynku.
Wybacz mi, dobra kobieto…
Z miejsca skaczę w witrynę. Bokiem z półobrotu. Mimo wszystko przydały się długie godziny ćwiczeń ze skrzydłami.
Paczki lekarstw lecą na wszystkie strony. Dźwięczy pękające szkło. Może nawet się pokaleczę. Zobaczy się potem.
Na przeciwległej stronie ulicy stoi czekająca na klientów rowerowa ryksza. Rykszarz ma swoją wielką godzinę. Wyrzucam go z siodełka. Chwytam kierownicę i naciskam na pedały. Ruszam przed siebie ścigana dzikim piskiem policyjnego gwizdka.
Rower ma dobrą przekładnię i całkiem wygodne pedały – przeszkadza tylko ławeczka dla pasażerów: podskakuje po bruku i utrudnia nabranie prędkości. Niestety, nie ma czasu na to, żeby ją odczepić.
Gnam przed siebie, unosząc się nad siodełkiem. Napotkani ludzie pospiesznie pryskają na boki. Z bocznej ulicy wyjeżdża policyjny wóz obłożony nitowaną blachą. Ostro skręcam… Za ostro. Ryksza traci równowagę i wali się na bok. Zrywam się na nogi…
I wtedy mnie biorą.
Siedzę na posterunku przywiązana do żelaznego krzesła. Bębenek – jedyny należący do mnie przedmiot osobisty – leży na stole. Za stołem siedzi dwóch ludzi – jeden – solidny i tęgi policaj, a drugi… diabli wiedzą, kim jest ten drugi. Na oko bardzo sympatyczny młody człowiek. Gdybym go spotkała na ulicy, z przyjemnością bym sobie z nim porozmawiała…
A teraz wzbudza we mnie większy strach, niż ten energopolicaj.
„Nie kontrolerzy. Inni".
„Jacy inni?".
„Jest wiele spraw i rzeczy, o których nie masz pojęcia".
To oni mnie szukali. Tropili. I udało im się.
– Naruszenie porządku publicznego – dudni policaj – to tylko powód formalny! Przeczytaliśmy jej kartę, nigdzie nie pracuje już prawie od miesiąca. Zechciejcie mi powiedzieć, gdzie ona zdobywa pakiety? Czym się żywi? To już nie jest zwykłe chuligaństwo! To pachnie nielegalnymi transakcjami energetycznymi – i to na wielką skalę!
Czarujący nieznajomy spogląda na mnie przelotnie i pisze coś na kartce papieru. Pokazuje to policjantowi.
– A co mnie obchodzi… – zaczyna policaj z rozdrażnieniem w głosie. Nagle się zamyka. Czyta uważnie, a potem patrzy na rozmówce, jakby dopiero teraz zobaczył go naprawdę.
– Tak – mówi nieznajomy cichym i łagodnym głosem. – Takie, widzicie, sprawy… Zamknijcie dochodzenie – zabierzemy ją do siebie.
Policjant zwleka i grzebie za czymś w szufladzie stołu, wychodzi do sąsiedniego pomieszczenia i długo przerzuca się z kimś przekleństwami przez interkom. Czaruś bierze ze stołu mój bębenek. Ogląda go. Potem patrzy na mnie – mierzy mnie wzrokiem, jakby zdejmował miarę na trumnę. Szkoda, że ręce mam przywiązane do podłokietników.
– Nie bój się – mówi do mnie szeptem. – Wszystko w porządku. Pojedziesz do Zakładu.
– Komu powinnaś zanieść te lekarstwa. Wymień adres – poślę kuriera.
– Akurat! Kurierzy tam nie docierają!
– Zrozum, dzika, nie mogę pozwolić, żebyś łaziła tam sama. Zwyczajnie cię zabiją. Policja cię dopadnie i zostaniesz zabita podczas próby ucieczki. Wiesz, jak się wściekli, kiedy cię zabrałem? Przecież za każdego zatrzymanego dostają premię energetyczną.
To akurat słyszałam już wcześniej.
– Ale tam jest dziecko. Bardzo chore.
– Jest samo?
– Nie, ale…
– Matka jest przy nim? Ojciec?
– Tak, ale…
– To czemu myślisz, że jesteś mądrzejsza od innych? Wcale tak nie myślę. Zapędził mnie w kozi róg.
Na imię ma Stefan.
– Mów mi po prostu Stef. Albo Łowca.
– Dlaczego Łowca?
– Wyławiam dobrych ludzi z policyjnych sieci. Kto mnie zna, wie, co to znaczy… Nie zimno ci?
– Nie, co też…
Stefan [albo Łowca] ma własny welomobil z kierowcą. Nigdy w życiu nawet nie rozmawiałam z ludźmi posiadającymi welomobil.
– Czy jestem wolna?
– Oczywiście. Zechciej tylko wziąć pod uwagę, że policja wciąż ma cię na oku. Trzymaj się mnie. Nie odchodź nawet na dwa kroki. Jutro rano ruszamy w drogę.
Nie wierzę własnym uszom.
– Do Zakładu? Nie żartujesz?
– A skądże! Pojedziesz z kilkoma jeszcze młodzikami, których ostatnio wyłowiłem. Zabierzecie się w zamkniętym wagonie. Nie wyglądajcie przez okna, dopóki nie wydostaniecie się poza granice miasta. A w górach naprawdę trzeba uważać: żyją tam ludożercy, którzy strzelają zatrutymi strzałami. Podróż będzie trwała cały dzień. Nasze wagony jadą z ogromną szybkością.
– Nasze? Stefan… a kim wy jesteście?
Mój wybawca śmieje się cichutko.
– Zobaczysz. Wszystkiego się dowiesz na miejscu.
Nocujemy w maleńkim pokoiku z piętrowymi łóżkami. Jedną dziewczynę znam: była na balandze w „Zerwanym Dachu", zanim klub ostatecznie diabli wzięli. Innych – pięciu chłopaków i czterech dziewczyn – nigdy nie widziałam. Wszyscy są radośnie podnieceni i nie mogąc zasnąć, długo wiercą się na swoich pryczach.
Noc spędzam pogrążona na poły we śnie, na poły w jakimś dziwacznym koszmarze. Śni mi się, że na sąsiedniej pryczy leży Ewa. Uśmiecha się do mnie i mówi: „A widzisz? Mówiłam, jedziemy do Zakładu!".
Śni mi się też ten chłopczyk, syn Przepiórki. Lepiej mu? A może mu się pogorszyło? Może któryś z zaopatrzeniowców domyśli się, że trzeba mu kupić lekarstwa?
Albo choćby ukraść…
Śni mi się moja uprząż ukryta na dwudziestym drugim piętrze pod rumowiskiem gruzu. Wyszłam na pół godziny… I wygląda na to, że nigdy już nie wrócę.
Nie wiem, czego we mnie jest więcej: nadziei, strachu czy tęsknoty… Tęsknoty za Overgroundem… strachu przed niewiadomym… i radosnej nadziei spełnienia w Zakładzie.
A może jeszcze wrócę? Przyjdę po Przepiórkę, Aleksa i Maurycego-Stacha, żeby zabrać ich wszystkich do Zakładu?
Z tą radosną myślą zasypiam, przyciskając do piersi swój bębenek. I od razu – nie minęła chyba minuta – mnie budzą.
Czas ruszać w drogę.
Długo wiozą nas welomobilem. Potem przesiadamy się do wagonu – bez kół, za to z ogromnymi blokami na dachu. Bloki osadzone są na stalowej linie grubej jak męskie ramię. Dzikim w Overgroundzie takie liny nawet się nie śniły.
Wydają nam porcje żywnościowe – każdy dostaje wielkie kartonowe pudło i dużą puszkę energodrinka. Każdy też dostaje karimatę.
– Powodzenia! – Łowca ściska nam dłonie. – Pamiętajcie, podróż trwa dobę. Postarajcie się nie zmęczyć i nie pokłóćcie się. Odpoczywajcie. Odprężcie się. Pojedzie z wami Grigorij. – Kiwa na tęgiego mężczyznę, który z obojętnym wyrazem twarzy stoi obok.
Ten Grigorij nie podoba mi się od pierwszego spojrzenia. Kogoś mi przypomina – i nie jest to miłe wspomnienie.
– Powodzenia! – mówi Stefan.
Wsiadamy do wagonu. Wewnątrz nie ma mebli, tylko poręcze przy ścianach. Z przodu jest kabina oddzielona kratą – i tam zajmuje miejsce Grigorij. Z tyłu jest ścianka z dykty, oddzielająca toaletę – to znaczy zwykły otwór w podłodze.
Rozsiadamy się na zwiniętych matach. Słychać, jak skrzypią bloki na dachu… Jaka to energia wprawia ten wagon w ruch?