Nigdy w życiu nie grzałam się przy prawdziwym piecu. Ale Przepiórka opowiadała kiedyś, jak dwoje młodych dzikich roznieciło pewnego razu w pomieszczeniu ognisko, zasnęli w jego cieple i już się nie obudzili: nie wiedzieli, że ogniowi towarzyszy dym, a dym musi mieć ujście, inaczej cię zabije. Zatchniesz się i udusisz.
Od pieca Grigorija coraz mocniej ciągnie dymem. Gdyby nie otwór w podłodze, wszyscy byśmy się podusili – i nikt nie dojechałby do Zakładu…
– Grigorij – odzywam się, nie domyślawszy się wszystkiego do końca. – A co z tobą będzie, jak przywieziesz do Zakładu jedenaście trupów?
– Jeszcze nie śpisz? – pyta przez zęby. – Lepiej pośpij.
– Komu będzie lepiej? – uśmiecham się kpiąco, choć on tego nie widzi. – Posłuchaj… Zaraz zatkam materacem tę dziurę w podłodze. Wagon napełni się dymem. Wszyscy się poduszą we śnie. Co powiedzą twoi szefowie? Jak myślisz, dadzą ci podładowanie na następną noc? Dostaniesz choć jedną, mizerną porcję?
W odpowiedzi słyszę sążniste przekleństwo.
– A jak zgasisz piec, wszyscy zamarzną we śnie. – Szczękam zębami, ale już nie z zimna, tylko z podniecenia. – Im i tak będzie lepiej. Ale winę zwalą na ciebie. I w sumie jesteś winien: kto ci kazał kłapać jadaczką? Po co powiedziałeś mi prawdę?
– Żartowałem – mówi z nienawiścią w głosie. – Po prostu zazdrość mnie wzięła. Wy będziecie żyć i niczego wam nie zabraknie… A ja będę gonić wagony tam i z powrotem…
Na sekundę nawet mu uwierzyłam. Dlatego, że bardzo chciałam uwierzyć.
– Śpij – mówi Grigorij łagodnie. – Śpij… rano sama się przekonasz, jak bardzo się wam udało… po co psuć sobie życie w przeddzień takiego szczęścia?
Nie widzę jego twarzy, ale słyszę oddech. Łże. Udało mi się go nastraszyć i teraz jest gotów wyskoczyć ze skóry, byle tylko naprawić swój błąd.
– Nie… – śmieję się cichutko. – Teraz już mnie nie nabierzesz. Koniec rozmowy – zatykam dziurę materacem.
– Sama też zdechniesz! – wyrywa mu się.
– I co z tego? Nie lepiej tak, niż iść za życia do pieca w Zakładzie? Czy w to, co on tam ma zamiast pieca?
– Posłuchaj… – w jego głosie dźwięczy taka nienawiść, że przenika mnie mrozem. – Jak tylko ruszysz się z miejsca, to ja cię… żywcem na kawałeczki pokroję.
W nikłym blasku padającym z pieca widzę w jego dłoni długie, wąskie ostrze.
– Powolutku…
Śmiechem pokrywam zalewającą mnie falę strachu.
– Jak to zrobisz? Ty jesteś tam, a ja tutaj. Jak chcesz mnie pokroić, bałwanie?
Jego urywany oddech zagłusza stukot bloków na dachu, szum wiatru i trzask ognia w piecyku. Wstaję i zdejmuję materac z ramion.
– No to idę, Grigor. Szkoda, że tak wyszło…
Waha się tylko kilka sekund. Potem raczej się domyślam, niż widzę… ale idzie ku drzwiom kabiny.
Przyciskam się do ściany obok drzwi zewnętrznych. W prawej dłoni trzymam sztylet, w lewej bębenek na łańcuszku. Słyszę, jak otwierają się drzwi kabiny. Ogień w piecyku rozjarza się jaśniej. Widzę zarysy wagonu i śpiących na podłodze ludzi. Mija chyba wieczność…
Skrzypi zasuwa. Powoli, powolutku otwierają się drzwi. Z zewnątrz wdziera się zimny wiatr, razem z nim wlatuje garść lodowatego pyłu. Czekam na Grigorija… kiedy wejdzie, walnę go z góry bębenkiem w łeb i…
Nie wchodzi. Zamiast tego zza drzwi wysuwa się jego łapa, która chwyta mnie za gardło. Za późno pojęłam, że ma noktowizor. Widzi w ciemnościach – a ja nie!
Zimne, twarde paluchy zwierają się na mojej szyi. Tracąc niemal świadomość tnę na oślep sztyletem po bezlitosnej łapie. Sztylet – podarunek Rimusa – po raz drugi ratuje mi życie; palce Grigorija na ułamek sekundy zwalniają uścisk i udaje mi się wyrwać.
– Kurrrrrwa! – syczy Grigorij.
Jest już wewnątrz wagonu. Widzę go niezbyt wyraźnie. W prawej dłoni trzyma nóż. Lewa ocieka krwią. W okrągłych, wypukłych soczewkach noktowizora odbijają się krwawe ogniki.
– Nie zabiję cię… Jutro musisz być żywa. Bez oczu, bez uszu – ale żywa.
Za jego plecami są uchylone drzwi. Zanurkowawszy pod uniesionym nożem rzucam się na wroga, celując głową w brzuch. Ale Grigorij uchyla się z gibkością, jakiej się nie spodziewałam po ciężkim i niemłodym już sintecie. Świst noża tuż przy mojej twarzy. Wywijam się, uderzam plecami o drzwi, odskakuję i spadam. W ostatniej chwili udaje mi się chwycić za wąskie, żelazne schodki, po których wchodziliśmy do wagonu.
Wiszę na rękach nad czarną przepaścią. Wyjący ponuro wiatr przenika mnie do szpiku kości. Z góry patrzy na mnie Grigorij. Czerwone okulary sprawiają, że jego twarz wygląda jak zjawa z nocnego koszmaru.
– Jak mówiłaś? Że żyjesz swoim rytmem? – pyta z kpiną w głosie. – I co, długo się nażyłaś?
Wiatr miota mną jak wstążeczką. I nagle przypomina mi się Aleks, który mnie uczył łowić wiatr i nigdy się go nie bać. „Dzikus żyje z miłością i umiera bez strachu".
Gotowa jestem otworzyć palce. Ale Grigorij mocno chwyta mnie za nadgarstki i wciąga na schodki.
– Jak cię nie dowiozę – mruczy wściekle – to mi nie dadzą szóstej porcji. Nie mówiąc już o siódmej…
Schodki są długie, wąskie i ciągną się wzdłuż ściany wagonu aż do drzwi. Drzwi są lekko uchylone.
Przytulam się do Grigorija, jakbym go chciała pocałować i z całej siły gryzę go w podbródek. Odrażająca, szorstka szczecina. Słonawy smak krwi.
Ryczy wściekle i odpycha mnie od siebie. Cudem utrzymawszy się na schodkach zmierzam ku drzwiom kabiny, przesuwając się wzdłuż ściany. Grigorij usiłuje sięgnąć mnie nożem – i mija mnie tylko o kilka centymetrów. Nóż rozdziera mi kurtkę pod rękawem.
– Stój! Zabiję!
Nie myślę się zatrzymywać. Wpadam do kabiny i zatrzaskuję za sobą drzwi. Jest tu ciepło, spod drzwi piecyka wydobywa się czerwonawa poświata… ale nie ma wewnętrznego skobla na drzwiach! Tylko mizerny haczyk, żadnego rygla!
Kręte schodki wiodą na górę. W suficie jest luk. Nie myśląc o niczym, prócz tego, żeby uciec przed prześladowcą z nożem, włażę na górę. Napieram ramieniem na luk…
Drań łapie mnie za kostkę. Kopię, wyrywam się, przełażę przez luk, wytaczam się na dach wagonu – i w tej chwili zza chmur wyłania się księżyc.
W mieście widziałam księżyc tylko raz czy dwa razy w życiu. Takiego jak teraz – ogromnego, żółtego jak szalone oko – nie widziałam nigdy.
Dach wagonu jest płaski. W odległości metra nad nim ciągnie się lina gruba jak męska ręka. Postukują toczące się po linie bloki. Z komina nad piecykiem walą kłęby dymu. A w dole, jak okiem sięgnąć, czarne i białe góry, porośnięte takimi drzewami, jakich nigdy jeszcze nie widziałam.
Odczołguję się od luku. Po sekundzie znów się otwiera; widzę wielką gębę Grigorija, błyszczący czerwienią podbródek i dwa ciemne talerzyki nocnych okularów.
Nie mam broni. Sztylet dawno temu poleciał w dół. Tylko bębenek jakimś cudem trzyma się na moim ramieniu.
Bębenek z łańcuchem.
Grigorij idzie ku mnie, miękko stąpając po dachu wagonu. Cofam się. Między nami płynie połyskująca metalicznie lina. I poskrzypują bloki.
– Nawet cię nie dotknę… – mówi szeptem Grigorij. – Nie ruszę cię. Potrzebna mi jesteś żywa… do jutra.
Obracają się bloki – ogromne żelazne koliska. Toczą się po linie. Zakład jest coraz bliżej. Skąd te koła mają tyle energii? Jaka siła je wlecze ku Zakładowi?
– Nie można niczego zmienić – mówi Grigorij. – Muszę dostać siódmą dozę. A ty – nigdzie nie uciekniesz. Jesteś skazana.
– Można zrobić tak, żeby koła zakręciły się w drugą stronę? – pytam, zerknąwszy szybko na bloki. – Można zawrócić?