– Farszu nie da się zawrócić. – Na twarz Grigorija wypełza krzywy uśmieszek. – Ci, co śpią, też są już trupami. Ale koniecznie muszą dożyć do jutra. Ty też. Złaź na dół.
– Zaraz – mówię.
Zdejmuję z ramienia bębenek. I zanim Grigorij się domyśla, co zamierzam zrobić – opuszczam łańcuch w wąski prześwit pomiędzy dwoma blokami.
Zgrzyta. Sypią się iskry. Blok na sekundę się zatrzymuje – a wagon zwalnia. Dach ostro przechyla się w bok. Ześlizguję się w dół…
I lecę w pustkę…
W locie przypominam sobie słowa Aleksa. Rozkładam ręce, starając się pojmać wiatr, ale brak mi punktu oparcia – wiatr mnie nie podtrzymuje. Mrużę oczy i czekam na zderzenie z ziemią.
I ziemia się ze mną zderza. Tracę świadomość.
Przychodzę do siebie na dnie głębokiej i ciemnej rozpadliny. Z góry spływa światło księżyca – przed dziurę, z grubsza przypominającą kształtem człowieka z rozrzuconymi na boki ramionami.
Żyję. Bolą mnie kolana, stopy i dzwoni mi w głowie. Kręgosłup mam cały – mogę poruszać rękami i nogami. Biały pył, w masie którego wybiłam dziurę, sypie mi się za kołnierz i chrzęści przy każdym moim ruchu.
I ze wszystkich stron czuję zimno.
Leżę w śniegu.
W mieście śniegu nie uświadczysz – tylko deszcz i błoto. Przepiórka opowiadała, że jeszcze jej matka, stojąc na szczycie wieżowca, schwytała kiedyś w dłoń śnieżynkę – być może ostatnią z tych, które spadły na nasze miasto. Gdyby miasto zawaliło zamarzniętą wodą, jak byśmy wyżyli?! Żeby stopić najmniejszą choćby zaspę, nie wystarczyłyby setki dynamo-myszy…
Usiłuję wydostać się na górę, ku księżycowi. Śnieg osypuje mi się na głowę. Przestaję widzieć światło – biała masa wali mi się na ramiona i dławi oddech. Wpadam w panikę.
Walczę ze śniegiem. Kotłuję się w kompletnych ciemnościach. Ze zgrozą uświadamiam sobie, że nie wydostaję się stąd – przeciwnie, osuwam się coraz głębiej. Zmuszam się do spokoju. Masa śniegu nie wszędzie jest jednakowo nieustępliwa: trafiają się w nim miejsca twardsze, są też bardziej podatne. Trzeba się wspinać jak po drabinie.
I w tej samej chwili moje palce natykają się na twardą jak beton zimną przeszkodę. Co to jest?!
Na dotyk przypomina pokryty grubymi bruzdami słup. Szczeliny są głębokie, można się w nie wczepiać palcami… co prawda palce mi zdrewniały i prawie niczego nie czuję. W mieście wspięłabym się po takim słupie niczym wiewiórka, a tu muszę niemal zębami rozginać palce i każdemu kolejno wydawać rozkaz: trzymaj! Trzymaj się!
Znajduję oparcie dla nóg. Podciągam się. Przytulam się do tego zimnego, pomarszczonego słupa i nagle pojmuję, że jest żywy. Ta świadomość tak mnie poraża, iż osuwam się z pół metra w dół.
To drzewo!
Wewnątrz, pod tą pokrytą węzłami korą, ma żyły i nerwy. I żyje w tym śniegu, nie poddaje się… To czemu ja miałabym się poddawać?
Przytulam się do pnia jak do przyjaciela. Niemal od razu znajduję gałąź. Grubą, bardzo dogodną do wspinaczki. Podciągam się, stawiam na niej kolano, potem drugie… potem…
Moja głowa przełamuje zbitą pokrywę tającego i ponownie zamarzającego śniegu – wysuwa się na zewnątrz. Widzę księżyc, długie cienie i ciemne niebo z gwiazdami. A nad sobą, wprost nad moją głową, widzę ogromne jak wieżowiec drzewo z tysiącem miękkich, pokrytych śniegiem łap.
To wspaniałe i bardzo piękne.
Wokół nie ma żywej duszy. W świetle księżyca błyszczy nietknięty śnieg. Ale nie wiadomo dlaczego, nie czuję się samotna. I nie czuję się też skazana na śmierć.
Nie widzę stąd liny – niebo jest zbyt ciemne. Nasłuchuję. Cisza, nawet wiatru nie słychać. Może nigdy w życiu nie słyszałam jeszcze takiej ciszy.
Siadam na śniegu plecami do pnia. Zamykam oczy… Jak dobrze!
Pokonałam Grigorija. Przeżyłam. Nie wiem, czy dadzą mu jutro siódmą dozę – ale ja żyję. Patrzę na księżyc. I na gwiazdy. W mieście nigdy nie widzi się tylu gwiazd naraz – nawet ze szczytu najwyższego drapacza chmur…
Im dłużej patrzę, tym więcej gwiazd widzę. Są różnokolorowe: niebieskawe, pomarańczowe, czerwonawe… Może to nasz niebiański ekran, a gwiazdy też są pikselami? Zbierają się w szatni, wdziewają szaty i wychodzą na czarne niebo – czekają na początek wszechświatowego widowiska energii…
Jakież jaskrawe jest niebo.
Poryw wiatru kołysze ciężką łapą drzewa. Buch… z łapy spada śnieg. Uśmiecham się…
Wargi mnie nie słuchają. Są bardzo wielkie i obce, jakby z gumy.
Przecież ja zamarzam na śmierć!
A niech tam…
Wstawaj! – krzyczę bezgłośnie sama do siebie. Ale ciało nie słucha. I tak jest mu dobrze. Ciepło mu i spokojnie, a każdy ruch sprawia ból…
Co za różnica, pyta zdrowy rozsądek. Jesteś w górach, gdzie nikt nie mieszka. Tylko śnieg i chłód. Nie da się tu wyżyć. Co lepsze: szarpać się i męczyć pokonując ból, czy spokojnie zasnąć teraz patrząc na barwne gwiazdy?
Przytulam się plecami do drzewa, jakby szukając u niego odpowiedzi. Ale drzewo milczy. Samo zasnęło martwym snem. Albo zamarzło.
Przypominam sobie Ewę, jak gasła bez podładowania. Tak umierają sintety: z braku woli do życia. Przecież do tego, żeby żyć, trzeba nieustannie dokładać starań. A żeby umrzeć, wystarczy się poddać i zamknąć oczy…
Ta myśl budzi we mnie… nie, nie strach. Odrazę i sprzeciw. Co powiedzieliby Aleks, Maur, Przepiórka i Loszka? Co by powiedział maleńki synek Przepiórki, gdyby się dowiedział, że umarłam bez oporu, jak sintet?!
Zbieram wszystkie swoje siły. Zginam i rozginam zesztywniałe palce. Z bólu do oczu napływają mi łzy. Pochylam się ku przodowi, podnoszę na czworaki. Nie próbuję stanąć prosto, żeby znów nie paść w śnieg. I szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy wystarczyłoby mi na to sił.
Idę jak zwierzę, na czworakach. Pełznę na brzuchu. Ponownie podnoszę się na czworaki. Dokąd mam iść, w górę stoku, czy w dół? Na górze nie czeka mnie nic dobrego, oprócz wiatru. A w dole może będzie cieplej. Idę, idę… idę dopóki moje oczy nie natrafiają na zdeptany, przeorany śnieg: wróciłam na swoje ślady! Chodzę w koło!
Skręcam w drugą stronę. Idę – pełznę – wzdłuż stoku, zapominając już dokąd i po co lezę, kiedy wiatr przynosi mi nagle odległy głos uderzenia bębna.
Buum!
Bezmyślnie zawracam w kierunku, z którego dobiega dźwięk.
Bum! Bum-bum! Dziwny rytm. Bęben to cichnie, to odzywa się ponownie. Jego głos, początkowo cichy, rozlega się coraz mocniej i pewniej…
Bum! – huczy mi wprost nad głową.
Zatrzymuję się i prostuję. Patrzę w górę.
Nade mną schyla się gałąź drzewa. A na samym jej końcu, zaczepiony łańcuchem, wisi mój stary bębenek – dar od Rimusa.
Jak widać nie zdołałam łańcuchem bębenka zatrzymać bloków na dachu wagonu. Łańcuch się wyślizgnął i bębenek spadł – przede mną albo po mnie – może zresztą spadaliśmy razem. Stalowy łańcuszek wygląda tak, jakby go pogryzł ktoś o stalowych szczękach. Ale sam bębenek ocalał. W świetle księżyca widzę wyraźnie rysunek wilka na denku.
Przykładam do denka zmarzniętą dłoń. I sama nie wiedząc po co, zaczynam wybijać rytm.
Najpierw dźwięczy cicho, cichutko. Dostraja się do rytmu serca. A może to moje serce usłyszawszy bębenek zaczyna bić bardziej ochoczo?
Czuję, jak rodzi się we mnie ciepło. Każde uderzenie sprawia, że jest go coraz więcej. Arteriami i kapilarami ciepło rwie na zewnątrz – ku twarzy. Do nóg i rąk. Oblewa mi skórę.
Bęben grzmi coraz głośniej i nie da się już pojąć, czy to ja gram na nim, czy on gra we mnie. Rozgrzewają mi się policzki. Wargi stają się cieplejsze. Zginam i rozginam palce rąk i nóg – czuję każdy z nich. Śnieg na włosach zaczyna się topić. Czuję, jak po karku i plecach spływają mi zimne strużki wody, które parują mi na skórze. Z mojej odzieży zaczyna bić para…