Woda spływa po kurtce i unosi się w postaci mgły. Wysychają mi spodnie. Podsychają buty. Membrana bębenka robi się gorąca, moje dłonie są czerwone jak szata piksela oglądana z przodu. Gorąco mi! Mogę się poruszać!
Wokół mnie taje śnieg. Robi się w nim lej, osiadam głębiej i na wszelki wypadek przestaję grać. Wolałabym nie wpaść w głąb – tym razem mogłabym dotrzeć do poziomu gruntu!
Ostatnie uderzenie dźwięczy jeszcze w powietrzu, kiedy z góry, zza przygniecionego i śpiącego pod śniegiem lasu, dolatuje długi, przeciągły i tęskny dźwięk.
Nigdy wcześniej go nie słyszałam. Ale żyje we mnie pamięć przodków: włosy natychmiast stają mi dęba, a po skórze przebiega zimny dreszcz.
Uciekać!
Zachowałam dość rozumu, żeby sporządzić sobie śniegołazy z wiotkich gałązek. Tak czy inaczej iść jest ciężko – z każdym krokiem zapadam się po kostki.
Po jakimś czasie staje się jasne, że wilki trafiły na mój ślad. Za każdym razem wycie rozlega się bliżej. Biegnę, niekiedy zapadam się po kolana, wydobywam się i biegnę dalej.
Pośrodku dość rozległej polany rośnie samotna, wyniosła sosna. Dobiegłszy do niej oglądam się i widzę, jak po stoku lecą, nie dotykając prawie łapami ziemi, szare cienie.
Zarzuciwszy bębenek na plecy wspinam się po pniu. Docieram do pierwszego konaru, grubego i sękatego. Gałąź lekko się kołysze. Na ziemię spadają płaty śniegu – z głuchym chrzęstem wybijają dziury w zaspach.
Po trzech minutach wilki są już pode mną. Patrzą w górę. Nie szczerzą zębów, nie warczą? Nie błyskają ślepiami jak w starych bajkach. W sumie pod drzewem kręcą się trzy ogromne bestie.
Jeden unosi pysk w górę i wyje. Ten dźwięk łamie wolę, człowiek ma ochotę rozluźnić palce i pokornie jak bezwładny worek runąć w dół.
Trzymam się.
Skądś z dołu rozlega się odzew. Dźwięk jest nieoczekiwanie niski – nie wydobywa się chyba ze zwierzęcej gardzieli, ale z jakiegoś urządzenia mechanicznego. Przypominam sobie nagle o Zakładzie. Jak daleko się znajduje i w której stronie go szukać?
Dwa wilki zostają pod drzewem na straży. Trzeci znika.
Mróz ponownie zaczyna mi się dobierać do kości. Chwytam bębenek wygodniej i nagle pojmuję, że nie pamiętam rytmu. Nie wiem, czy zdołam ogrzać się ponownie.
Wilki siedzą w dole i milczą. Z niewiadomego powodu jestem przekonana, że czekają na wysłannika. I że nie wróży mi to niczego dobrego.
Zaczynam wystukiwać rytm. To nie jest próba rozgrzewki. To groźba – skierowana do tych, co widzą we mnie zdobycz. Bębenek dźwięczy gwałtownie i złowrogo. Wilki się jeżą i zaczynają szczerzyć kły; widząc, że rytm skutkuje, gram jeszcze ostrzej i groźniej. Rodzi się we mnie nadzieja; przestraszą się, odstąpią i pójdą precz…
W tejże chwili wraca trzeci wilk. Widzę go przez gałęzie. Biegnie z opuszczoną głową, a razem z nim…
Bębenek wysuwa mi się z rąk i zawisa na łańcuchu. Palce wrastają mi w pień…
Obok wilka posłańca kroczy istota z grubsza tylko przypominająca wilka. Wilcze futro, wilczy chód, wilczy ogon i nieproporcjonalnie wielka głowa. Idzie niespiesznie, stąpa ciężko, a ja nie mogę oderwać wzroku od jego szarego, wydłużonego pyska. Zatrzymuje się pod drzewem – wprost pode mną. I podnosi oczy.
Ma całkiem ludzkie spojrzenie. I jednocześnie nieludzkie. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Czekam, co powie, on jednak milczy. Mimo wszystko to wilk.
Mija minuta.
Potem Głowacz odwraca łeb i patrzy na wilki. Odchodzą, znikają błyskawicznie. Były – i nagle ich nie ma. Tylko księżyc oświetla wilcze ślady na śniegu.
Głowacz zajmie się mną sam?!
Odwraca się ciężko, całym ciałem. I odchodzi – ale robi to tak, żebym go widziała. Oddaliwszy się od drzewa ze dwadzieścia kroków zatrzymuje się, odwraca głowę i patrzy na mnie przez bark.
Nie da się tego nie zrozumieć. Wzywa, żebym szła za nim.
Gdyby Głowacz spróbował podejść do mnie, z pewnością przywaliłabym mu w łeb bębenkiem albo zrobiłabym coś równie głupiego. On jednak wcale nie chce do mnie się zbliżać – idzie powoli przodem w odległości dziesięciu kroków. Jeżeli przewracam się na śniegu, on się zatrzymuje. Odwraca się i patrzy na mnie. W jego oczach nie widać zniecierpliwienia: po prostu czeka aż wstanę i dopiero wtedy rusza dalej.
A ja za nim.
Nie mam pojęcia, dokąd mnie wiedzie. Może na śmierć. Na pożywienie swoim wilczętom – o ile ma jakieś wilczęta…
Wchodzimy do lasu. Potem wychodzimy z lasu. Księżyc powoli się opuszcza za szczyt najbliższej góry. Czuję zapach dymu. W pierwszej chwili nieprzyjemnie przypomina mi piecyk Grigorija, ale po sekundzie pojmuję, że zapach jest inny. Podobny jest raczej do woni drewnianej szczapki, którą dla zabawy zapalał Długi.
Gdzieś tu palą drewnem!
Głowacz idzie po ścieżce wydeptanej przez czyjeś nogi. Po kilku minutach widzę coś, co niewątpliwie jest siedzibą człowieka.
Trudno to nazwać domem. Ma tylko parter – i to dość niski. Nad pokrytym śniegiem dachem unosi się smuga dymu.
Zatrzymuję się.
Powoli otwierają się drzwi. Robi się bardzo jasno; widzę wysoką kobietę z długimi, sięgającymi niemal ziemi włosami. W ręku trzyma pałkę, na końcu której płonie żywy ogień. Jest tak jasny, że mimowolnie mrużę oczy.
Głowaczowi ogień nie jest straszny. Stoi i patrzy na kobietę, jakby na coś czekał.
I nagle stwierdzam, że kobieta stoi tuż obok mnie. Ma zdecydowane, szybkie ruchy, choć nie jest już młoda – w jej włosach widzę białe nici. W oczach ma ostre, żółte gwiazdeczki. Oczywiście nie jest sintetem. I nigdy nim nie była.
Podnosi swój ogień bliżej…
I nagle jej twarz krzywi się w grymasie gniewu.
– Kogoś ty nam przywiódł? – syczy, zwracając się do wilka. – Kogoś ty tu przywiódł?!
Patrzy na mnie, jakbym była zabójczynią jej dzieci. W jej oczach są nienawiść, gniew – a na samym dnie czai się strach.
Ranek witam w drewnianej, zbitej z wielkich bierwion szopie z wielkim piecem. Leżę w cieple, przykryta skórami. Moje dłonie i nogi związane są rzemieniami. Nie mogę powiedzieć, że mnie to cieszy.
Skrzypią drzwi. Potem skrzypią drugie. Wchodzi młody chłopak [w przejściu musi się schylić, żeby nie stuknąć głową o belkę]. Jasnowłosy. Bez brody. Stawia na stole kociołek, z którego bucha para. Obok kładzie piętkę chleba. Nie od razu się domyślam, że to chleb. Odgaduję raczej po zapachu.
Ależ dawno już nie jadłam!
Przez pewien czas obserwujemy się wzajemnie. W jego oczach nie ma nienawiści. Dobre i to. Myślałam już, że z jakiegoś powodu wszyscy mieszkańcy tej dziwnej leśnej osady są przeciwko mnie.
Chłopak lekko się uśmiecha.
– Ty naprawdę spadłaś z nieba?
W nocy kilkakrotnie opowiadałam swoją historię. Kobiecie z ogniem w rękach, i innym kobietom, które zbiegły się na jej krzyk. Mężczyznom też. Usiłowałam ich przekonać, że nic do nich nie mam i nie życzę im źle.
Tego chłopaka tam nie było.
– Nie z nieba – mówię z westchnieniem. – Jestem z Miasta. Wieźli mnie do Zakładu. Uciekłam.
Uśmiecha się, jakbym powiedziała coś zabawnego. Pomaga mi usiąść. Rozwiązuje rzemienie na moich rękach. Ręce mi zdrętwiały.
– Jedz – podsuwa mi kociołek. Podaje mi drewnianą łyżkę. Biorę ją w dłoń i długo oglądam – jest grubsza i bardziej prymitywna od naszych. Na pociemniałym od tłuszczu drewnie widać słoje.