Выбрать главу

Spuszczam z pryczy związane nogi.

Jedzenie jest bardzo smaczne. Nigdy czegoś takiego nie jadłam. Nie da się go porównać ani z płytkami witamin, ani tym bardziej z darmowym makaronem. Chleb jest ciepły i bardzo miękki.

– Co to jest?

– Kasza z owczym serem i borowikami.

Drżą mi nozdrza. Zapach jest zabójczy.

– Jedz – mówi chłopak. – Masz jeszcze bryndzę. A tu miód i mleko.

Wypijam łyk. Z pewnością mogłoby mi się tu spodobać, chętnie bym została na resztę życia…

– Nie mam dokąd pójść – mówię do chłopaka. – Może zamieszkam wśród was?

Przestaje się uśmiechać i przecząco kręci głową.

– Przyniesiesz nam nieszczęście. Przez ciebie zginie wielu ludzi.

– Dlaczego?! Skąd o tym wiesz?

– Ja nie wiem, ale Wilcza Matka widzi. Powiada, że na czole masz wypisane nieszczęście trzech rodów. Zginą młodzi. Wiesz… ja bym chciał, żebyś została, ale Wilcza Matka zawsze wie z góry, co będzie.

Jedzenie nagle traci smak. Ta kobieta, która wyszła do mnie w nocy, jest po prostu stuknięta. A oni jej wierzą. Dlaczego?

– Nie da się wiedzieć z góry, co będzie – mówię. – A zresztą… ja nie chcę nikogo skrzywdzić! Jakie nieszczęście mogę wam przynieść?! Sama jedna, wam wszystkim?!

Mój rozmówca ucieka wzrokiem w bok. Kręci ponuro głową.

– Czyli muszę odejść? – pytam, tracąc nadzieję.

– Będziesz musiała umrzeć – wzdycha chłopak. I zobaczywszy moją reakcję, natychmiast dodaje uspokajająco: – Nie, to nie będzie zabójstwo! Pojedynek. Żebyś po śmierci mogła spokojnie polować w Leśnej Krainie.

* * *

– To nie miasto, tylko wilcze osiedle. Nie ma tu policji, kontrolerów ani godziny energii. Wieżowców też nie ma. Za to jest tu zima, wiosna, lato i jesień.

W osadzie żyją trzy wilcze rody – sami tak siebie nazywają. Każdy ród żyje oddzielnie, ale studnię mają wspólną. I wszystkim rządzi Wilcza Matka.

Ludzie-wilki przypominają mi dzikich – i jednocześnie są inni. Jasny – tak nazywają lnianowłosego – długo odpowiada na moje pytania. Dowiaduję się, że Miasto znajduje się na południowym wschodzie, ale dotrzeć tam nie można; skały są zbyt urwiste, przepaści za głębokie, a góry za wysokie. Na północny zachód od Osady jest straszne miejsce, dokąd nie można chodzić – a jeżeli będę o nie pytać, Jasny nie odpowie, a po prostu wstanie i wyjdzie. Poddaję się i pytam o inne sprawy.

Góry nie mają początku ani końca. Pełno w nich zwierząt i ptaków, a w rzekach i jeziorach są ryby. Mówią, że w dalekich lasach żyją inne plemiona – ich członkowie dawniej wyprawiali się na ziemie trzech rodów, żeby polować i porywać kobiety. Wtedy trzy rody z nimi wojowały; ale od kilku lat tamci się nie pojawiają. Pewnie wywędrowali gdzieś dalej.

Chcę pytać jeszcze, ale wtedy zjawia się Wilcza Matka we własnej osobie. Jasny wychodzi.

Wilcza Matka sadowi się naprzeciwko mnie. Ma czarne oczy – tak ciemne, że źrenice gubią się w tęczówkach. Te oczy patrzą bardzo uważnie i natarczywie. Trzeba sporej odwagi, żeby wytrzymać ich spojrzenie.

– Nie życzę ci śmierci – mówi Wilcza Matka ochrypłym, głuchym głosem. – Ale muszę bronić moich dzieci.

– Przede mną?

– Bracia-wilki powinni byli zostawić cię w górach. Głowacz popełnił błąd. Jest już stary. I za bardzo ufny. Zaślepia go dobroć. On nie widzi.

Zadziwiające, ale nazywa niezwykłego wilka imieniem, które ja mu nadałam na własny użytek. Głowacz.

– To twoje? – Wilcza Matka bierze w dłonie mój bębenek. – Skąd go masz?

– Dostałam od przyjaciela.

Moja rozmówczyni kręci głową.

– Zasługujesz na godną przeciwniczkę. Wyślę przeciwko tobie najlepszą dziewczynę z tych, które tej zimy mają otrzymać imię. To będzie niełatwa, ale sławna śmierć.

* * *

Pomyśleć tylko – minęły ledwie trzy noce od chwili, w której opuściłam gniazdo Przepiórki! Wyrwałam się z łap energetycznej policji, uciekłam z zamkniętego wagonu, pokonałam Grigorija, spadłam z ogromnej wysokości i przeżyłam, nie zamarzłam w lesie i nie pożarły mnie wilki… I po co to wszystko? Żeby nieznani mi, choć dość sympatyczni ludzie zabili mnie z nie wiedzieć jakiego powodu?

Zasypiam przepełniona poczuciem krzywdy i niesprawiedliwości losu. Nic mi się nie śni. Kiedy otwieram oczy, w izdebce jest już ciemno. Słychać tylko wycie wiatru w kominie. Nikło świecą resztki żaru w piecu. I pali się knot wetknięty w grudkę tłuszczu pływającą w glinianej misce.

Naprzeciwko mnie siedzi Jasny. Ogień odbija się w jego szeroko otwartych oczach.

– Daj popić – proszę. Głos mam ochrypły i głuchy, prawie taki sam, jak Wilcza Matka.

Przynosi mi czarkę wody. Woda jest zimna, aż łamie w zębach, i bardzo smaczna. Jak wszystko tutaj.

– Jutro pojedynek – mówi Jasny. – Uprosiłem Wilczą Matkę, żeby dała ci odpocząć… Posłuchaj, ty już się pewnie wyspałaś… Może opowiesz mi coś o Mieście? Jak wy tam żyjecie?

Słucha bardzo uważnie. W jego oczach widzę, że nie wierzy nawet w połowę tego, co mówię. Nie rozumie, po co sintetom doładowania. Nie rozumie, co robią piksele i czym jest widowisko energii. Nie wierzy, że dom może mieć dwieście pięter. Czasami zasypuje mnie pytaniami – próbuje zrozumieć, a ja zaczynam się irytować: jak można nie pojmować tak prostych rzeczy?

– Jak oni latają? – pyta o dzikich. – Zamieniają się w ptaki?

– Nie. Robią sobie skrzydła, mocują do pasa linkę…

– A po co? Nie potrafią się przemieniać?

– Że co? – Teraz to ja nie rozumiem.

Macha niecierpliwie ręką.

– No dobra… A powiedz mi: ilu mężów u was może trzymać żona?

Patrzę na niego z głupim wyrazem twarzy. Jasny wzdycha i patrzy na mnie ze współczuciem w oczach: jak można nie pojmować tak prostych rzeczy?

– U nas jak jest jeden mąż, to i żona jest jedna… – odpowiadam niezbyt składnie.

– A z tobą jak jest?

Wzruszam ramionami.

– Nie mam męża. Jeszcze nie.

Podchodzi do mnie. Opada na kolana. I nic nie mówiąc, całuje mnie w usta. Czegoś takiego się nie spodziewałam, więc cofam się gwałtownie.

– Jeżeli jutro ją zwyciężysz, Wilcza Matka zostawi cię przy życiu – mówi Jasny z powagą. – Takie jest prawo.

* * *

Ranek jest słoneczny. Cały czas muszę mrużyć oczy: szkoda, że nie mam ze sobą ciemnych okularów. Słońce świeci. Śnieg oślepia. Z oczu toczą mi się łzy; zebrani wokół ludzie-wilki, którzy przyszli obejrzeć pojedynek, myślą, że płaczę. Niech tam, wszystko mi jedno, co myślą.

Na miejsce pojedynku trafiam pod konwojem dwu rosłych, pleczystych i milczących mężczyzn. Na sekundę wytrzeszczam oczy tak, jak tylko mogę: to ogromna, szklana soczewka!

Dopiero wstąpiwszy na szkło stwierdzam, że to lód. Zamarznięte, doskonale okrągłe i przejrzyste jezioro. Rozległe jak niewielki placyk. Bardzo głębokie. Spod lodu gapi się na mnie rybiszon: wielki jak moje ramię i wyłupiastooki. A niżej, pod rybiszonem widzę szarawe wstęgi wodorostów i szczyty skałek. W szczelinie, głęboko na dnie, bieleje wilczy szkielet.

Lód sprężynuje pod nogami i lekko poskrzypuje. Jest bardzo cienki. Za cienki jak na takie chłody.

Podnoszę wzrok i po raz pierwszy patrzę na przeciwniczkę.

Jest trochę młodsza ode mnie. Powiedziałabym, że bardzo młoda. I niemal goła, mimo chłodu. Patrzy na mnie badawczo, a w jej spojrzeniu nie ma krzty litości.

Wokół jeziora kręgiem ustawili się ludzie-wilki w szarych, białych lub burych kurtkach i portkach ze skór. Drugi krąg widzów stanowi ośnieżony las. A trzecim są góry. Wszyscy patrzą na mnie i na moją przeciwniczkę. Wszyscy na coś czekają.