Pojawia się podobna do niedźwiedzicy w swojej ciemnoburej futrzanej szacie Wilcza Matka. Jej jak przedtem rozpuszczone włosy sięgają niemal śniegu. Wstępuje na lód, a ja czuję, jak drga jego przejrzysta tafla.
– Dziś otrzymasz imię – zwraca się do mojej przeciwniczki. – Ale nie myśl, że to będzie łatwa walka.
Podaje jej broń. Mrużę oczy: widzę białe, osadzone na długim drewnianym drzewcu jajo o rozmiarach niemowlęcej głowy, poutykane gęsto kolcami. Z głębi pamięci wypływa słowo: „buława". To co, będziemy się bić nie na pięści, ani nawet nie na noże – mamy się łomotać takimi pałami?
Jest kamienna, czy szklana? Wyobrażam sobie, jak taka biała buława trafia w łeb i rozbija go, sama się przy tym rozlatując na kawałki. Widzę, jak na wszystkie strony lecą krwawe odłamki i strzępy mózgu…
Nie bez trudu odpędzam tę wizję od siebie. Wycieram oczy grzbietem dłoni – żeby te przeklęte łzy nie mąciły mi wzroku.
– Trzymaj – Wilcza Matka daje mi taką samą buławę. Biorę ją w dłonie; białe kolczaste jajo połyskuje w słońcu i nagle pojmuję, że to lód. Buławę wycięto z lodu.
– Broń życia, jak tylko potrafisz. – Wilcza Matka patrzy przenikliwie, na dnie jej oczu tańczą żółte gwiazdeczki. – Tylko silne kobiety rodzą wilków. Bierz.
Kurczowo zaciskam buławę w prawej ręce. A w lewą wsuwają mi stalowe ostrze na długiej, niewygodnej drewnianej rękojeści. Gdy kombinuję, co to takiego, moja przeciwniczka otrzymawszy taki sam oręż z rąk Matki, zręcznie składa go na pół. To składany nóż! A raczej, biorąc pod uwagę jego rozmiary, składany miecz. Po co mi to? Co mam z nim robić?
Wygląda na to, że dowiem się tego w ciągu najbliższych kilku minut. Wilcza Matka mierzy kolejno wzrokiem mnie i moją przeciwniczkę.
Podnosi ręce.
– Walczycie, dopóki jedna z was nie zginie – ochryple i głucho mówi Wilcza Matka. – Zaczynajcie.
Moja przeciwniczka stoi jakieś pięć kroków ode mnie. Ma na sobie krótki futrzany bezrękawnik i jeszcze krótszą spódniczkę z tego samego futra. I ciężkie buty z miękkimi cholewami. Jej ciało błyszczy, natarte tłuszczem. Rozdyma nozdrza. Płoną jej oczy. Łapię się na myśli, że wcale nie chcę jej zabijać. Mam ochotę odwrócić się i z całych sił wrzasnąć do tych ludzi: po co to wszystko, z jakiej racji?! Dlaczego muszę brać udział w waszych głupich gierkach? Nie zamierzam być mięsem ani zabójczynią!
Otwieram już usta, żeby przemówić do przeciwniczki i nagle zauważam, jak zwężają się jej źrenice. Nie myśląc już o niczym odskakuję w bok i w tej chwili w miejscu, gdzie przed ułamkiem sekundy znajdowała się moja głowa, świszczy lodowa, poutykana kolcami buława.
Widzowie reagują radosnym pomrukiem. Nie rozumiem, co ich tak cieszy.
– Nie myśl, że to będzie łatwa walka – powtarza za moimi plecami Wilcza Matka. – Nie licz na szybkie zwycięstwo, Bezimienna.
Przeciwniczka łypie oczami i rzuca sobie pod nogi składany miecz. Ostrze wcina się w lód. Dziewczyna wskakuje na grubą rękojeść, odpycha się jedną nogą – a ja ledwo nadążam z uskokiem w bok.
Pięknie wygląda ślizgając się po cienkim lodzie. Balansuje i rozpędza się. Niemal leci w powietrzu, zostawiając za sobą białą, długą bruzdę. Widzowie okrzykami wyrażają swoje uznanie i dodają jej otuchy. Moja rywalka pięknie i ostro zawraca, a spod ostrza sypią się roziskrzone lodowe drzazgi.
Teraz leci prosto na mnie. Stalowe ostrze miecza z sykiem rozcina lód. Lodowa buława wiruje w jej rękach i nie sposób przewidzieć, z której strony uderzy.
Czemuż ja stoję?! Nieruchoma pośrodku lodowego kręgu jestem skazana na klęskę!
Usiłuję wskoczyć na mój składany miecz, ale tracę równowagę i prawie padam. Nigdy w życiu nie miałam okazji do ślizgania się po lodzie. Pomogłyby mi wysokość i wiatr, ale tu nie masz ani jednej, ani drugiego. Odrzucam bezużyteczny miecz i podnoszę buławę. Moja przeciwniczka lawiruje na swoim ostrzu i leci na mnie. Patrzę w jej oczy. I pojmuję: ona nie zamierza się zatrzymać.
Uskakuję w bok, ona jednak zdumiewająco łatwo zmienia kierunek i znów pędzi na mnie. Jest szybsza. Jest u siebie.
Czuję jakby zimny powiew na karku. Dziwne uczucie. I bardzo nieprzyjemne. To przeczucie śmierci.
Przeciwniczka nadlatuje niczym lodowy wicher. Buława mija mi głowę o milimetry, ostry kolec zahacza moją skórę, na skroni nabrzmiewa mi gorąca kropla. Nie czuję bólu. Przeciwniczka przelatuje obok i zawraca, wyrzucając w górę fontannę lodowatych bryzgów. Jest rozdrażniona: trzeci atak powinien był skończyć sprawę.
Opuszczam buławę. Trzeszczy lód pod nogami. Lawiruję, odchylając się to w lewo, to w prawo, a na mnie leci śmierć – młoda, radosna, pełna wewnętrznego rytmu…
Sekundy się rozciągają. I zamierają w ogóle. Łowię jej rytm, jakby była dłonią, a ja membraną bębenka.
Rytm nie jest prosty. Ruchy ostrza, spod którego na zakrętach pryskają lodowe skry. Ruchy buławy. Stoję wrośnięta w lód i tylko lekko się kołyszę. Dokładnie wiem, gdzie moja przeciwniczka znajdzie się w następnym ułamku sekundy. I oczywiście wiem, z której strony uderzy.
Nie spieszę się.
Kiedy podjeżdża bliżej, zmienia nieznacznie kierunek, żeby nie zderzyć się ze mną i uderza buławą; a ja odchylam się o ułamek milimetra, chwytam nadgarstek w żelaznej bransolecie i szarpię w kierunku ciosu, przedłużając jej ruch.
Bezimienna pada na lód. Składany miecz jedzie dalej własnym pędem. Moja przeciwniczka uwalnia się jednym szarpnięciem i natychmiast podrywa się na nogi. Zebrani wokół jeziora widzowie krzyczą i pohukują. W oczach dziewczyny widzę tylko mrok i nienawiść. Teraz nie chce mnie już ot tak zabić. Teraz chce mnie rozmazać po lodzie.
W jej ręce wiruje buława. Nie zdążyła – albo nie zechciała – zmienić rytmu, dlatego chwytam ją ponownie: robię unik, łapię za rękę i przedłużam ruch po łuku. Traci równowagę: mogłabym ją rąbnąć buławą w kark. Ale tego nie robię.
Bezimienna odskakuje. Ponownie przyjmuje bojową postawę. Wokół nas coś się zmieniło: nie od razu pojęłam, że okrzyki zastąpiła grobowa cisza. Ludzie-wilki milczą. Słychać, jak dmie tuż nad ziemią śnieżna kurzawa.
Przeciwniczka zaczyna mnie wreszcie traktować poważnie. Mocno zaciska wargi. Ledwo dotykając lodu ciężkimi podeszwami, tworzy nowy rytm – urywany, nieprzewidywalny… wilczy.
Czuję, jak drga lód. Cała powierzchnia jeziora przekształca się w membranę. Tylko z pozoru jest jednorodna. Ma swoją linię napięcia, są w niej miejsca słabsze i mocniejsze i lekko się wygina: lód jest zbyt cienki, jak na takie mrozy.
Moja przeciwniczka postępuje krok do przodu, a ja nagle pojmuję – nie rozumem, a raczej sercem i kręgosłupem – co ona chce zrobić.
Robię to samo, ale o ułamek sekundy wcześniej. Dołączywszy do jej rytmu uderzam stopą w ledwo widoczne pęknięcie lodu. Szczelina błyskawicznie, niby żmija, wywija się spod podeszwy mojego buta – i pełznąc ku Bezimiennej rozwiera się coraz szerzej. Aż…
Dziewczyna bez słowa zapada się pod wodę.
Na brzegu cisza, aż dzwoni w uszach.
Czas jakby zatrzymał się w miejscu, jakby zamarzł. Widzę, jak moja rywalka wyrywa się i szamoce cała pokryta białymi jak cukier kryształkami. Chwyta za krawędź cienkiego lodu, ten jednak kruszy się pod naciskiem jej dłoni i załamuje, nie dając oparcia. Pęknięcia suną ku moim stopom – cofam się. Dziewczyna patrzy na mnie – w jej oczach jest gniew i uraza. Jakbym obiecała wziąć ją na pokazówkę, ale oszukałam ją i poszłam bez niej.