Usiłuje się zaczepić – tym razem sięga buławą. Ale lód jest bardzo gładki. Kolce zgrzytają, nie zostawiając nawet zadrapania.
Czerwień, która płonęła na twarzy mojej przeciwniczki podczas pojedynku, ustępuje białości, a potem Bezimienna sinieje. Ludzie-wilki milczą. Nikt z nich nie rusza się z miejsca: pojedynek trwa…
Bezimienna usiłuje wydostać się na lód, napierając plecami. Jej futrzana odzież nasiąknęła wodą. Ciężkie buciory opiły się wody i ciągną ją w dół – tam, gdzie na wieczność czai się wilczy szkielet.
Moje buty też zalewa woda.
Cofam się jeszcze. Potem kładę się na brzuchu i rozciągnąwszy się jak pająk na szkle, pełznę ku przerębli, wysuwając przed siebie buławę.
Nasze buławy zaczepiają o siebie. Pociągnąwszy za drzewce czuję, jakie są ciężkie. Jakby tam, na drugim końcu, buławę trzymała sama śmierć.
Odczołguję się wstecz – lód zalany jest wodą. Jest strasznie, niewyobrażalnie śliski. Wczepiam się weń pazurami, kolanami, czubkami butów. Powoli, centymetr po centymetrze ślizgam się w tył i wyciągam tę dziewczynę z lodowatej wody. A wokół cisza: widzowie jakby sami pozamarzali. Pojedynek trwa dalej.
W końcu Bezimienna wstaje na czworaki, ciska buławę precz i pełznie już sama – ku brzegowi. Przesuwa się obok mnie, nie obdarzywszy mnie nawet spojrzeniem. We włosach ma lód. Ciężko robi bokami. Pokryta jest siną, gęsią skórką.
Wstaję. Mnie też jest zimno. Mam przemoczoną odzież.
Obejmuję wzrokiem ludzi-wilków.
Patrzą na mnie ze strachem. Jakby nie wierzyli własnym oczom. Jakbym miała dwie głowy, a oni dopiero teraz to spostrzegli.
Potem przed gromadę wychodzi Wilcza Matka. Ma ciemną, prawie czarną twarz, a jej oczy płoną żółcią. Natknąwszy się wzrokiem na to spojrzenie, czuję strach.
– Zadrwiłaś sobie z nas – mówi stara zgrzytliwym, strasznym głosem. – Zapłacisz za to głową.
Jasny przynosi mi kociołek z kaszą i milcząc patrzy, jak jem.
– Posłuchaj – wycieram wargi. – Objaśnij mi chociaż…
Kręci głową i krzywi się, jakby poczuł nagły ból.
– Dlaczego to zrobiłaś? Uczciwie pokonałaś wroga. Byłabyś teraz wilczycą i mogłabyś sobie wybierać z trzech rodów, kogo byś chciała za męża…
– A czemu teraz nie mogę?
– Ponieważ złamałaś prawo! Zhańbiłaś wszystkie trzy rody! Wyraźnie ci powiedziano: bijcie się, dopóki jedna z was nie zginie! Po coś wytaszczyła Bezimienną?
– Bo ona jest człowiekiem! – warczę. – Nie zrobiła mi niczego złego!
Oprócz tego, że chciała mnie zabić i prawie jej się to udało – dodaję ponuro w myślach.
– Taka jest tradycja… – Jasny wzdycha. – To odwieczne prawo! Nasze kobiety nie mogą wyjść za mąż, dopóki nie zabiją wroga… albo przynajmniej dopóki nie poddadzą się próbie.
– A czy ja jestem wrogiem?
Macha ręką z rozdrażnieniem.
– Ty sama sobie jesteś wrogiem. Gdybyś uczciwie zwyciężyła w pojedynku, sama Wilcza Matka nie mogłaby się sprzeciwić tradycji. Stałabyś się jedną z nas. A teraz Wilcza Matka wezwała z gór Łowczynię i jutro zabije cię Łowczyni. Wszyscy będą na to patrzeć.
Zaciskam zęby. Ta Wilcza Matka coraz mniej mi się podoba.
– Kim jest ta Łowczyni?
– Zobaczysz.
– I co, kolejny pojedynek?
– A jakże inaczej można oczyścić plamę na honorze trzech rodów?
Wzruszam ramionami. Niewiele jest w życiu rzeczy, na które mam mniejszą ochotę, niż na splamienie czyjegoś honoru.
– Ale walczyłaś… – mówi Jasny zupełnie innym tonem. – Jak ci się to udało? Bezimienna to najlepsza uczennica Wilczej Matki. Była.
– A co, zabito ją?!
– Nie… tylko teraz już nie wyjdzie za nikogo za mąż i nigdy nie urodzi dziecka. Imię też jej się nie należy. W pamięci wszystkich trzech rodów pozostanie Bezimienną i każdemu, kto na nią spojrzy, przypomni się ta chwila hańby.
Łapię się za głowę. Jeżeli zwyczaje i postępki dzikich wydały mi się nawet dziwnymi, ale sympatycznymi – to obyczaje i prawa ludzi-wilków są dla mnie absolutnie nie do przyjęcia.
– Czemu wy wszyscy dajecie taki posłuch Wilczej Matce?
Jasny ogląda się ku drzwiom.
– Bo matka jest głową rodu. A Wilcza Matka jest głową wszystkich rodów. Tylko matka może sądzić swoje dzieci. Uczyć je, wynagradzać i karać. Ona decyduje, kto jest wart życia, a kto nie…
– Matka nie może być tak okrutna!
– A gdzie tu okrucieństwo? Zdobycie imienia jest próbą, która nie wszystkim się udaje. Gdyby każdy, kto się urodzi, otrzymywał imię, osłabiłoby to trzy rody, które by wymarły po kilku pokoleniach.
– U was przeżywają tylko najsilniejsi, tak? A co z najmądrzejszymi? Najbardziej dobrymi? I na koniec najpiękniejszymi?
– Nic nie rozumiesz! Otrzymać imię, to nie znaczy być najsilniejszym! Otrzymać imię to udowodnić gotowość śmierci za wszystkie trzy rody. Umrzeć, a nie zdać się na łaskę wroga!
– Czyli Bezimienna powinna dumnie pójść na dno?
– Tak. Odeszłaby jako pokonana, ale nie pohańbiona.
Chwytam się za głowę. Logika w jego słowach jest, ale choćbym nie wiedzieć jak się starała, nie umiem się z nią pogodzić.
– Wilcza Matka już od dziesięciu lat opiekuje się trzema rodami – mówi Jasny nieco ciszej. – W tym czasie urodziło się wiele zdrowych i pięknych dzieci. Myśliwi rzadziej giną w lesie: ona prawie zawsze wie z góry, co będzie. Potrafi leczyć śmiertelne rany. Wie, kogo skierować do jakiej roboty. I jest… matką mojej matki.
– Jest twoją babką? – dziwię się.
Jasny marszczy brwi. Widać nie zna takiego słowa.
– Posłuchaj – odzywam się po chwili namysłu. – A ty… ty sam jak zdobyłeś swoje imię? Jakiego wroga zabiłeś?
– Mężczyźni nie muszą zabijać wrogów – odpowiada z godnością. – Mężczyźni dokonują wyczynów na polowaniu.
– I ty…
– Zabiłem odyńca.
– A co to takiego?
– Dzik z wielkimi kłami.
– I jak go zabiłeś?
– Bez broni – odpowiada unosząc wysoko głowę. – Gołymi rękami.
– Jak?!
– Udusiłem go – stwierdza Jasny skromnie.
I wystawia przed siebie dłonie. Mocne dłonie z długimi, pięknymi palcami.
– No, to chwat z ciebie – mamroczę. Zostało mi tylko kilka godzin życia, ale nie mogę nie podziwiać Jasnego i nie zachwycać się jego odwagą.
Nazajutrz nie ma słońca. To bardzo dobrze: mogę patrzeć nie mrużąc oczu i nie łzawiąc spod powiek.
Osiedle ludzi-wilków zasnuwa się mgłą po same dachy. Nie widać gór. Przypominam sobie nasze spacery po szczytach wieżowców – wtedy też była mgła i widoczność ograniczała się do długości wyciągniętej ręki.
Prowadzą mnie wyżej i wyżej wydeptaną w śniegu ścieżką. Mgła się przerzedza. Rozglądam się – wyszliśmy ponad warstwę mgły, leżącej w dole nieruchomo, jak cicha woda, z której sterczą łyse i pokryte lasami wierzchołki gór.
Podchodzimy do urwiska. Stoi już tam Wilcza Matka – mroczna niczym burzowa chmura. Rozsypane na plecach włosy gdzieniegdzie jej się splątały.
– Przegrałaś swój pojedynek – mówi, patrząc nie na mnie, ale gdzieś w bok.
– Dlaczego? Wygrałam!
– Przegrałaś. – Jej oczy matowieją, żółte iskierki gasną na ich dnie. – Nie jesteś godna pojedynku, dlatego po prostu zostaniesz zabita – jak bydlę. Wstąp na most i przepadnij w zapomnieniu.
Patrzę tam, gdzie wskazuje jej czarny palec. Obok urwiska wznosi się skała – maleńka wysepka pośród mgły. Na szczyt skały wiedzie linowy mostek, tak kruchy i niestały, że aż straszno patrzeć. Widać zresztą, że długo nie przetrwa – wiatr igra urwaną gdzieś pośrodku linką. Za mostem, na skale, widać niezbyt wyraźną ludzką sylwetkę.