– Nic – odpowiadam grzecznie. – Spadaj!
Biegnę przez skrzyżowanie i myślę: ona ma rację. W tłumie ludzi, którzy tylko co odebrali swoje pakiety, biegnący człowiek natychmiast rzuca się w oczy…
Potykam się o automat z napojem energetyzującym i niemal się przewracam. Kartonowe pojemniki rozsypują się na boki. Skrzyżowanie przeszywa świst policyjnych gwizdków. Szlag by to trafił!
Daję nura w ciemny podjazd. Mówi się, że policjanci dostają premię za każdego winnego naruszenia przepisów, którego schwytają i doprowadzą na posterunek.
Cholera! Czy w tym cholernym podjeździe jest jakieś drugie wyjście?
Jest. Wybiegam na pasaż handlowy. Tuż przede mną witryna sklepu. Wewnątrz pływają fosforyzujące ryby, każda wielkości taboretu. Woda pełna jest zimnego sinawego blasku. Nie namyślając się zbyt długo pakuję się do środka.
Sprzedawcą jest chłopak mniej więcej w moim wieku. Na mój widok uśmiecha się szeroko:
– Co, trafiłaś?
Spoza witryny patrzę na podjazd. Policjanta nie widać. Nie chciało mu się mnie gonić. A może się zlitował: w końcu on też się podładował podczas godziny energii i teraz mu dobrze i wesoło, jak wszystkim.
Prawie wszystkim.
– Ty co? Odbiło ci, czy jak? Gębę stłukłaś swojemu chłopakowi?
Odwracam głowę i patrzę z ukosa na sprzedawcę. Uśmiech znika z jego twarzy.
– No, no… Czemuś ty… taka dzika?
Chłopak jest gruby i wygląda na chytrego. Blizna na szyi. Czarne ptasie oczy błyszczą podejrzanym blaskiem.
– Potrzebuję doładowania – odzywam się ni z tego, ni z owego.
– Czego?!
– Słyszałeś. Potrzebuję doładowania, natychmiast. Wiesz, gdzie mogę to znaleźć?
– Spływaj stąd – odpowiada nerwowo.
Odwracam się i idę ku drzwiom. Fosforyzujące ryby wywalają na mnie ogromne gały. Ujmuję w dłoń drewnianą gałkę…
– Poczekaj… – odzywa się chłopak za moimi plecami.
– Ewa! Wstawaj, natychmiast wstawaj! Znalazłam dla ciebie… – zniżam głos – miejsce, gdzie się możesz podładować! Chodź! Idziemy!
Trzęsę nią i szarpię, aż wreszcie Ewa otwiera oczy. W jej spojrzeniu jest absolutna obojętność. Jej już jest wszystko jedno: żyć, czy nie.
– Ewa, proszę cię! Wiem, dokąd pójść! Wstawaj!
Ignat przynosi ze wspólnej kuchni wodę w dzbanku – wodociągi pracują tylko przez jedną godzinę na dobę i wyłącznie do piątego piętra, ale my na szczęście jesteśmy na czwartym. Zimna woda zmywa z twarzy Ewy resztki makijażu i jakby przywraca jej świadomość.
– Chodźmy – namawiam.
Wzdycha jakby jeszcze chlipała.
– Jesteś człowiekiem, czy szmatą? – pytam wściekłym głosem. – Zamierzasz złożyć łapki i zdechnąć? Weź pod uwagę, że ze szmatami się nie przyjaźnię! Wycieram o nie buty!
Mruga oczami. Zagryza wargi. Kiwa głową. Uczciwie stara się wstać. Chwytam jej zimne dłonie i ciągnę, jakbym wyrywała ją z objęć błotnej jamy.
Wstaje.
– Pomożesz, Ignat? Pójdziesz z nami?
Patrzy ma mnie okrągłymi oczami. Gapi się chyba przez całą minutę. W końcu kręci przecząco głową.
– Nie mogę.
– Parszywy tchórz!
– Posłuchaj, ja mam ojca i matkę. Jak mnie przymkną za kombinacje z energią…
Nie tracę już czasu. Zapominam o propozycji.
Ewa wypija pojemnik gazowanej wody, a potem pomagam jej dobrnąć do łazienki. Pomagam zejść po schodach i wyjść na ulicę. Jej dłoń leży na moim ramieniu. Co komu do tego? Spacerujemy! Przyjaciółki nierozłączki!
– Daleko to? – pyta Ewa szeptem.
– Nie bardzo. Weźmiemy rykszę.
W naszej dzielnicy ryksze trafiają się rzadko: nie każdego stać na taki luksus. Ale jeden postój jest – przy skrzyżowaniu, dwie przecznice od naszego domu.
Ludzi na ulicy jest już jakby mniej. Nasyciwszy się przechadzką porozchodzili się po domach. My, piksele, mamy dobrze – możemy się wylegiwać do obiadu. A jak ktoś rano musi wstać do pracy?
Ewa z trudem przestawia nogi.
– Macie jakiś problem, dziewczyny? – woła dyżurny, nie przestając kręcić pedałami. Najwyraźniej się nudzi.
– Nie! – wołam w odpowiedzi. – Przyjaciółka się narąbała! To nic, dziś ma urodziny!
– A-a! – dyżurny mocniej naciska na pedały, światło nad jego głową rozjarza się nieco jaśniejszym blaskiem. – Przekażcie jej moje pozdrowienia!
Jeszcze tylko jedna przecznica.
– Ewo? – mówię. – Możesz iść szybciej?
Kręci przecząco głową. Patrzę w niebo: do świtu zostało jeszcze kilka godzin.
Dłoń Ewy ześlizguje się z mojego ramienia. Moja przyjaciółka powoli i płynnie osuwa się na asfalt. Oglądam się na dyżurnego; jego lampa płonie zbyt jasno. Pośrodku ulicy jesteśmy widoczne jak na dłoni. Zwinięty w rurkę papierek pali mi kieszeń.
Podjeżdża do nas uliczny rozwoźnik. Biorę pojemnik z energetyzującym napojem, otwieram i wylewam Ewie na głowę.
– Po co? – pyta szeptem.
– Żebyś się ruszyła, idiotko!
– Nie… po co… po co żyć?.
Z najwyższym trudem dławię w sobie chęć dania jej w twarz.
– Po to, żebyśmy obie mogły pójść do Zakładu!
Mówię pierwszą rzecz, która przychodzi mi do głowy, ale Ewa nagle się ożywia.
– Naprawdę?
– Oczywiście!
Podrywam ją na nogi – a przecież ona jest o połowę mojej wagi cięższa ode mnie.
– Pójdziemy razem – mówię monotonnie. – Wydostaniemy się z miasta… Pójdziemy przez góry. I pewnego ranka, wspiąwszy się na szczyt, zobaczymy Zakład. Tam jest pełno energii, Ewo. Można się w niej utopić. Od rana do nocy trwa tam godzina energii. Nikt tam nie skacze z dachu i nikt się nie wiesza na rajstopach… tam wszyscy są pełni chęci do życia i wszyscy żyją do woli. Rozumiesz? Tam jest pięknie. Zakład jest ogromny… do samego nieba.
Teraz idziemy już szybciej. Niemal niosę Ewę na swoich ramionach.
– A to nie jest bajka? – pyta Ewa uśmiechając się nikło.
– Nie – odpowiadam dokładając starań, żeby w moim głosie brzmiała sama pewność i przekonanie. – Jakże to mogłoby być bajką, skoro tylu ludzi w to wierzy?
Nareszcie koniec kwartału. Przez długą i straszną sekundę wydaje mi się, że na postoju nie ma żadnej rykszy… ale nie, jest jedna. Pusta. Powoli się odwraca do odjazdu.
– Poczekaj! – opuszczam Ewę na trotuar i biegnę do rykszy. – Poczekaj!
– Zjeżdżam do domu.
– Bardzo proszę! Zapłacę, ile zechcesz! No… proszę…
Rykszarz jest już starszym człowiekiem, ma ze czterdzieści lat. Obrzuca mnie uważnym spojrzeniem. – Dokąd?
Wymieniam adres. Waha się przez całą długą minutę.
– No dobra. Wsiadaj.
Jedziemy przez opustoszałe ulice. W mroku bezgłośnie obracają się śmigła wiatraków. Ryksza ma jedną latarnię na kierownicy, która rozbłyskuje jaśniej, kiedy rykszarz naciska pedały, i niemal gaśnie, gdy zwalnia na zakrętach.
Patrzę na kartkę. Fosforyzujący tusz nie świeci już tak żywo jak wtedy, w sklepie z rybami, gdy chłopak o ptasich oczach zapisał mi ten adres i hasło, biorąc w zamian kupę forsy. Do rana atrament ma zniknąć bez śladu.
Domy wokół są coraz wyższe. To kwartał wieżowców, prawie bezludny i ponury. We mgle majaczą ogromne kamienne kolumny – to wieże. Na lewo Złamana… niegdysiejszy wieżowiec, który załamał się niczym trzcinka na wysokości dwudziestego piętra, gdy miałam pięć lat.
Rykszarz coraz wolniej obraca pedałami. Rozgląda się na boki. Wreszcie stanowczo hamuje: