– To Łowczyni? – pytam.
Wilcza Matka kiwa głową.
– Czemu tak bardzo chcecie mnie zabić? – pytam po sekundowej pauzie.
Matowe oczy Wilczej Matki na chwilę ożywają.
– Dlatego, że masz na czole wypisane nieszczęście dla trzech rodów – odpowiada powoli. I podniósłszy twarz ku niebu, dodaje ni z tego ni z owego: – A jutro będzie wielki śnieg.
Spodziewałam się nie byle czego, ale kiedy Łowczyni podniosła się z kamienia i obróciła ku mnie twarz, mimo woli się cofnęłam i nieomal spadłam w przepaść.
Jest ode mnie o trzy głowy wyższa, w barach na połowę mojego wzrostu. Czarne włosy związała w gruby warkocz. Oczy ma okrągłe, bez brwi czy rzęs. Choćby nie wiedzieć jak długo się w nie wpatrywać, nie zobaczy się w nich myśli, ani litości.
Złamany nos rozpycha twarz, nozdrza wyglądają jak dwie czarne dziury. Kiedy Łowczyni niczym szczerzący kły wilk uniosła górną wargę, zauważam liczne braki w uzębieniu, te zęby, co jej zostały, są czarne.
Jej ręce sięgają niemal kolan. W prawej trzyma topór. Patrzy na mnie, i jej spojrzenie mrozi mi serce. Łowczyni robi krok ku przodowi – zamierza mnie zabić jak prosię.
W ostatniej sekundzie odzyskuję władzę w nogach i rzucam się wstecz.
Kamienisty wierzchołek nie jest bardziej rozległy niż podest schodów: daleko się nie ucieknie. Z czterech stron otaczają go przepaście. Wokół kołysze się mgła, z której wyłaniają się nieforemne białe sylwetki, niczym posągi. Odwracam się. Łowczyni podnosi topór, a ja znów czuję na karku lodowate tchnienie śmierci.
Odskakuję wstecz. Ośnieżony kamień pod moimi stopami kolebie się niebezpiecznie i spadam. Usiłuję się zatrzymać, ale ześlizguję się na brzuchu coraz niżej. Nogi tracą oparcie. W ostatniej chwili chwytam za krawędź skały i zawisam na rękach.
Łowczyni stoi nade mną. Patrzy z góry na dół. Przypominam sobie, jak Grigorij wytaszczył mnie na schodnię wagonu…
A potem przypominam sobie tego chłopaka, który na pokazówce w Overgroundzie zwyciężył w wyścigach po przewieszonej ścianie. Jak on się nazywał?
Chwytaj.
Przylegając do niemal pionowej ściany, przesuwając się od jednego punktu oparcia do drugiego, usiłuję obejść skałę dookoła. Czepiam się głazów i korzeni… Pod palcami chrzęszczą mi grudki lodu. Łowczyni idzie za mną – chwilami widzę nad sobą jej buty, na głowę spadają mi płaty śniegu. Słyszę jej oddech – przez wiatr i chrzęst śniegu…
I uprzedzam uderzenie.
Tam, gdzie przed ułamkiem sekundy była moja prawa dłoń, spada topór. Bryzgają okruchy kamienia. Następne mgnienie oka – i topór uderza w miejsce, opuszczone przez lewą dłoń. Spadam jeszcze raz i po kilku metrach lotu udaje mi się chwycić gałązkę mizernej sosenki, która nie wiedzieć jak wczepiła się w skalną szczelinę.
Sosenka trzeszczy. Miotam się nad przepaścią i niespodziewanie dla samej siebie, nabieram otuchy.
Teraz wszystkie elementy sytuacji są po mojej stronie: wysokość i wiatr, który z każdą sekundą przybiera na sile. I sprzyja mi nawet ta sosna, która nie rok i nie dwa walczyła o przetrwanie. Podciągam się, sięgam do pnia [teraz sterczy ze skały prawie poziomo] i dość wygodnie siadam okrakiem.
Łowczyni patrzy na mnie z kamiennego szczytu. W jej okrągłych oczach nie widać rozdrażnienia, urazy czy wściekłości. Przywykła do zabijania na zimno. Zwierzyna ma prawo do stawiania oporu. Łowczyni nie staje do pojedynku, czy próby sił. Ona po prostu zabija.
Widzę, jak mierzy wzrokiem odległość do wrastającego w skalną szczelinę korzenia sosny. Kładzie się na brzuchu i trzymając za wystający kamień zwiesza się w dół. Bije toporem w sosnę – i jednym uderzeniem przecina pień niemal na pół.
Ale zanim sosna złamie się z trzaskiem, ja wskakuję na trzonek topora nogami i przebiegam po nim jak po wąziutkim gzymsie. Krok, drugi, trzeci… Pomaga mi wiatr. Z rozpędu wskakuję na głowę Łowczyni, która wciąż jeszcze schyla się nad urwiskiem, i wypadam na kamienny wierzchołek. W tej że samej chwili sosna leci w przepaść.
Łowczyni podrywa się i wstaje. W jej oczach po raz pierwszy pojawiają się iskry gniewu – zwierzyna, która ośmiela się deptać po jej głowie, przestaje być zwierzyną, a staje się wrogiem.
Niemal żałuję tego, co zrobiłam.
Łowczyni idzie na mnie, a w jej ruchach brak rytmu. W ogóle. Wywija toporem – jakby był przedłużeniem jej ramienia. Porusza się szybciej, niż mogłabym się spodziewać po jakimkolwiek człowieku. To nie kobieta – to maszyna do zabijania; prawdziwie przerażająca.
Odwracam się i wbiegam na linowy most.
Łowczyni dopada mnie jednym rzutem w połowie mostu. Topór gwiżdże w powietrzu. Nie usiłuję umknąć spod ciosu. Bez namysłu, polegając wyłącznie na intuicji, przedłużam uderzenie jednym ruchem i skaczę z mostu.
Spadamy.
Łowczyni z rozpędu rzuca się za mną – i poniewczasie pojmuje swój błąd. Na ułamek sekundy obie zawisamy w powietrzu – ona i ja. Ale ona jest cięższa. I nigdy nie żyła w Overgroundzie.
Poły mojej kurtki nadymają się niczym skrzydła. Na ułamek sekundy podtrzymuje mnie wiatr. To wystarczy, żebym doleciała i oburącz chwyciła koniec liny zwisającej z mostu.
A Łowczyni wywija w powietrzu kozła i leci ze swoim toporem w dół. Na jej twarzy widać zdumienie. W minutę później słyszę głuchy chrzęst, z jakim uderza o kamienie jej wielkie ciało.
Wychodzę na spotkanie Wilczej Matce. Patrzy na mnie i widzę, że jej twarz starzeje się w moich oczach.
– Dość – mówię, nie poznając swojego głosu. – Dwa razy próbowałaś mnie zabić i dwa razy ci się nie udało. Nie wiem, czego ode mnie chcesz, ale więcej już nie dam się wciągnąć w żadną z twoich gier. Odchodzę!
Odwracam się i idę – w góry.
Nie udaje mi się daleko odejść. Doganiają mnie dwaj mężczyźni, przewracają mnie w śnieg i wykręcają mi ręce za plecy.
Następnego dnia nic się nie dzieje, bo z samego rana zaczyna sypać śniegiem i to takim, że nic a nic spoza niego nie widać. Leżę pod skórą, bolą mnie wszystkie siniaki i zadrapania i cały czas myślę o słowach Wilczej Matki: „…masz na czole wypisane nieszczęście dla trzech rodów. A jutro będzie wielki śnieg".
Przychodzi Jasny i przynosi mi jedzenie. Siada na ławie. Milczy.
– Idź precz – mówię. – Nie chcę na ciebie patrzeć.
– Dlaczego? – dziwi się.
– Dlatego, że wy wszyscy, mężczyźni-wilki jesteście zwyczajnymi babami. Dwa razy nieomal mnie zabito – za nic i bez powodu! A ty mi tylko kaszę przynosisz i wzdychasz.
– Patrzy na mnie tak długo i z takim wyrzutem w oczach, że odwracam spojrzenie.
– Wilcza Matka zamknęła się w swoim domu i nikogo nie wpuszcza – mówi w końcu. – Rozmyśla o twoim losie. I o losie trzech rodów.
– Jeśli jest taka mądra, to czemu nie przewidziała, że pokonam Bezimienną i Łowczynię?
– Dlatego, że przyszłość nigdy się nie odsłania całkowicie. Pokazuje się po kawałeczkach… To, że zwyciężyłaś Łowczynię jest znakiem. Nikt w trzech rodach nie mógł jej pokonać – żaden mężczyzna i żadna kobieta. Jest w tobie szczególna siła. Albo masz niezwykłe szczęście.
– Gdybym miała szczęście, tobym teraz tu nie siedziała. Zostałabym w mieście, wśród przyjaciół…
Milknę. Po raz pierwszy myślę o tym, co by było, gdybym na zawsze została w Overgroundzie. Nieba wystarczy dla wszystkich… ale ja nie umiem żyć wśród obłoków. Całe życie przyszłoby mi spędzić na szczytach starych wieżowców, wśród zawalonych przejść i pozrywanych dachów. W obcych gniazdach. Może uwiłabym swoje i prowadziłabym dzieci na pięćdziesiąte piętro – żeby popatrzyły na widowisko energii…