I najbardziej jaskrawe barwy odsłaniałyby się im na ekranie złożonym z żywych pikseli. W ich życiu nie byłoby – i nie mogłoby być – niczego jaśniejszego.
– O czym myślisz? – pyta Jasny.
– Nie masz we mnie żadnej osobliwej siły – odpowiadam powoli. – Chciałam po prostu trafić do Zakładu. Tylko nie w charakterze paliwa.
Jasny mruga oczami. Wczoraj i przedwczoraj usiłowałam się dowiedzieć, co on wie o Zakładzie. Ale za każdym razem, jak tylko zaczynałam o to pytać, zamykał się, a jego oczy robiły się nieprzeniknione.
A teraz patrzy na mnie uważnie, i pojmuję, że zaraz zacznie mówić. Nareszcie.
– Powiedz mi – zaczyna Jasny – jak można samemu starać się… trafić w to Miejsce? Po co?
– U nas w mieście istnieje legenda, że Zakład to raj, w którym mieszkają szczęśliwi ludzie.
– Mieszkają? Szczęśliwi?!
I Jasny mówi mi całą prawdę, którą tak chciałam usłyszeć – a której tak bardzo się bałam.
W Zakładzie w ogóle nie ma ludzi. Są tam tylko żelazne automaty. A kieruje nimi potwór, którego nikt nigdy nie widział. Nazywają go Sercem Zakładu – to potężne i całkowicie bezlitosne serce.
– Serce – to część Zakładu? A może to inna istota?
– Skąd mam wiedzieć? – Jasny zaciska palce w pięści. – To Miejsce… Nie można mu się przyjrzeć, przez cały czas snują się tam dymy i opary… I dobrze! Raz zerknąłem… – Jasny zwiera zęby, żeby opanować nagłe drżenie warg. – To miejsce jest nieludzkie. Otaczają je przeklęte ziemie, takie, wiesz… gdzie giną ludzie i zwierzęta. Poszedłeś – i przepadasz… Straszne miejsce. Tam wiedzie Niebiańska Nić…
– Szlak kolejki linowej.
– No tak. Ale stamtąd nikt nie wraca. Nigdy.
– Poczekaj? A ty skąd to wiesz?
Jasny kręci ponuro głową.
– Czasami za mało mu tych, których przywozi Niebiańska Nić. Wtedy wysyła swoje potwory w góry. Czasami są drewniane lub kamienne, niekiedy mają ludzki wygląd, ale są bez oczu. Napadają na tych, co żyją z dala od osady: chwytają pastuchów, drwali… Łapią ich i wloką w Miejsce. Jedyną, która do tej pory zdołała się wyrwać, była Łowczyni.
Przez kilka minut myślę o tym, co usłyszałam. Przeklęta Wilcza Matka! Takie rzeczy się tu wyrabiają, a ona chce mnie zabić! Gdybym porozmawiała z Łowczynią, może bym usłyszała coś bardzo ważnego…
A teraz już nigdy z nią nie porozmawiam…
Śnieg sypie i sypie. Jasny przynosi z podwórza drwa. To obsypane śniegiem kawałki prawdziwego drewna. Jasny wrzuca je do ognia. Drwa dymią i syczą.
Jakże daleko zostało Miasto, myślę. Tu, wśród tych ośnieżonych gór, trudno sobie wyobrazić, że istnieją ludzie, którzy co noc zakładają opaski na ramię. Gdyby wszystkich mieszkańców Miasta, co do jednego, wypuścić w te góry, co by się z nimi stało?
Poumieraliby. Z głodu… lub padliby ofiarą wilków. Ale przede wszystkim – z braku chęci do życia.
Otwieram usta, żeby zapytać Jasnego, czy zgodziłby się na życie w mieście. Ale w tej samej chwili drzwi się uchylają i do izdebki wpada powiew zimnego powietrza.
Do pokoiku wchodzi, pochyliwszy się w drzwiach, stary człowiek o wielkiej głowie. Ma nos jak haczyk, siwą – albo obsypaną śniegiem – brodę i jasnoniebieskie oczy.
Zamieram w bezruchu: gdzieś już go widziałam. Tylko nie umiem sobie przypomnieć. Czyżby w mieście?!
– Chodźmy – zwraca się do mnie nie patrząc na Jasnego. – Musimy się rozmówić.
Stary człowiek wiedzie mnie z dala od osady, poprzez wiatrołom. Śnieg wali, zasypuje ścieżki – wciąż zapadam się po kolana. A stary idzie po wierzchołkach zasp – jego szerokie, obwiązane skórami stopy nie zostawiają prawie śladów.
Przed nami odsłania się wąskie wejście do nory wygrzebanej w śniegu. Stary nawet się nie ogląda, tylko daje nura w głąb – jest pewien, że pójdę za nim. Cóż, nie pozostaje mi nic innego – zginam się i włażę w śnieżny tunel.
Nigdy bym się nie domyśliła, że jest to wejście do siedziby człowieka. Tunel robi się coraz bardziej mroczny. Potem gdzieś z przodu zapala się ogieniek. Po sekundzie do zapachu ziemi, mrozu i śniegu dołącza zupełnie niespodziewanie zapach suchej trawy.
W mieście jest bardzo mało trawy. Gdzieniegdzie ze szczeliny w asfalcie lub na dachu niezbyt wysokiego domu wysunie się kępka zielonych łodyżek. W dzieciństwie rozcieraliśmy zielone źdźbła w palcach i wąchaliśmy. Czasami je żuliśmy. Czasami suszyliśmy i wkładaliśmy pod szkło.
– Właź.
Otwierają się drzwi. Strząsam śnieg z włosów i z ramion, tupię nogami i zrzucam ciężkie białe płaty. Wchodzę.
To ziemianka. Bardzo przytulna, choć niewielka. Podłoga wysłana jest suchą trawą. Ze ścian i sufitu zwisają kępy wonnych ziół. Nigdy w życiu nie widziałam tyle trawy.
– Siadaj.
Sadowię się na podłodze. Stary siada naprzeciwko, krzyżując nogi. W ziemiance nie ma pieca ani komina, a mimo wszystko jest ciepło. I zupełnie się nie czuje wilgoci.
Pomiędzy nami stoi kaganek z płonącym knotem. Nie wiedzieć czemu jestem przekonana, że ten płomyk jest dla mnie. Stary na pewno widzi w ciemnościach – niepotrzebny mu noktowizor.
– Zdarzało ci się widzieć przyszłość?
Otwieram usta. I zaraz zamykam. Pytanie kompletnie mnie zaskoczyło.
– Nie… chyba nie.
Stary kiwa głową.
– Jesteś młoda. I najpewniej umrzesz młodo. Wilczej Matki nic nie powstrzyma – zbyt okrutną przyszłość niesiesz trzem rodom.
– Nie niosę żadnej…
– Zamilcz. – Stary lekko się uśmiecha. – Wilcza Matka widzi tylko jedną drogę. A ja widzę rozwidlenie. Umrzesz. Albo zgubisz trzy rody. Albo je uratujesz. Założysz czwarty ród – najbardziej żywotny i najpotężniejszy. I wtedy nasze dzieci nie będą się musiały bać Zakładu.
– A one się boją…
– Zamilcz. – Śnieg na jego brodzie taje i widzę, że wcale nie jest aż tak bardzo siwa – jest czarna z nitkami srebra. – Zima boi się wiosny. Topi się lód, rozrywa żyły i tkanki. Pęcznieją i rozrastają się pączki – to ból… to poród… Stare, które nie – zdążyło przeżyć swojego, przeciwstawia się młodemu, co jeszcze nie zdążyło nabrać sił… Wstań.
Mija jedno uderzenie mojego serca. Wstaję.
Wstaje i stary. Zająwszy miejsce naprzeciw mnie, przymyka ogromne oczyska i zaczyna powoli kołysać się w przód i w tył. Jakby wielki ciężar – potok roztopionej lawy – to wycieka i niemal dotyka ziemi, to wciąga się wstecz i skupia w jeden punkt. Nie potrafię nawet zrozumieć, co się dzieje, nie mogę tego pojąć, ale podświadomie powtarzam jego ruchy. Kołyszemy się w milczeniu, jak dwa drzewa pod naporem jednego wiatru.
Potem on podrzuca dłoń do twarzy, jakby ocierał ją z niewidocznej pajęczyny. Gest wcale nie zawiera w sobie groźby, ale ja odskakuję i wpadam ramieniem na ścianę ziemianki. Chrzęści sucha trawa. Skądś z góry sypią się na mnie drobne, lekkie ziarenka.
– Tak – stary kiwa głową z satysfakcją. – Jest o czym pomyśleć. Jest się czego bać. Byłaś sintetem?
On wie, kim są sintety! I tak lekko o tym mówi…
Stary się uśmiecha, jakby moje zdumienie go bawiło.
– Ja też byłem sintetem. I byłem od ciebie starszy, kiedy trafiłem w te góry… Wtedy żyły tu tylko dwa rody. A nad wszystkimi panowała Wilcza Matka.
– Was też chcieli zabić? A jak trafiliście w te góry? Też was wysłali do Zakładu? Wiedzieliście wtedy, czym on jest? I jak przestaliście być sintetem? Był wtedy Overground? I rytuał energii?