– Tak wiele pytań… – stary unosi górną wargę, odsłaniając białe, zupełnie nie starcze zęby. – I tak mało odpowiedzi… Opowiem ci wszystko, co będę mógł. O ile zdołasz przeżyć jutrzejszy dzień… Dzikusko.
Zapadł już prawie zmrok. Ścieżki zaniosło śniegiem. Nad osadą wzbijają się dymy. Nikt mnie nie odprowadza – stary został w swojej ziemiance. Konwojenci gdzieś poprzepadali. Jestem sama jedna na skraju lasu… Mogłabym pewnie uciec…
I gdzie się podzieję sama w zimowym lesie?
Idę, gdzie mnie oczy poniosą. A nogi niepojętym sposobem znów mnie zanoszą do chatki, w której czeka Jasny.
I nagle sobie przypominam, gdzie widziałam starucha o wielkiej głowie. Ciarki przebiegają mi po skórze. I jakby na potwierdzenie moich domysłów w lesie rozlega się wycie – długie i tęskne. Jeden głos, drugi, trzeci…
Otwieram drzwi niezbyt szeroko, żeby z izby nie uleciało ciepło. Nurkuję do środka, w sieni otrzepuję ubranie ze śniegu i chuchając w palce przestępuję próg, wkraczając w obszar ciepłej duchoty.
Na stole płonie kaganek. Widzę siedzącego przy piecu Jasnego i dziwię się, jaki ma osobliwy wyraz twarzy. A potem wpadam na pomysł, że powinnam się odwrócić.
Na mojej ławeczce siedzi Wilcza Matka. Na jej twarzy tańczą odblaski ognia. Włosy zwisają jej na plecy niczym gruby, połyskliwy płaszcz.
– Witajcie – mówię, ponieważ ani Jasny, ani Wilcza Matka nie mają zamiaru przerywać milczenia.
– Ażebyś zdechła – mówi Wilcza Matka takim tonem, jakim zwykle ludzie wymieniają pozdrowienia. – No i co ci powiedział Głowacz?
– On widzi dwie drogi. Wcale nie musi być tak, że stanę się przyczyną zguby trzech rodów. Może, przeciwnie, przyniosą wam szczęście… Jest takie… rozwidlenie. Nowa przyszłość.
– Urodziłam mu dwanaścioro dzieci – mówi powoli Wilcza Matka. – Dwu rozdarł niedźwiedź. Dwu zabrał Zakład. Jedną zabiłaś ty!
– Nie wiedziałam – mamroczę wstrząśnięta, ale Wilcza Matka mnie nie słucha.
– Jakkolwiek by tam było, wszystkich ludzi z trzech rodów uważam za swoje dzieci. Kogo zabijesz jutro? Które z nich? Jakimi ofiarami zapłacimy za tę chimerę, którą mężczyźni – rzuca pogardliwe spojrzenie na Jasnego – nazywają nową przyszłością? To ja odpowiadam za trzy rody… Ja, nie on. Mężczyzna przewodzący plemieniu, to wojna i śmierć, pogoń za lepszym po trupach dobrego… Trzy rody nie potrzebują nowej przyszłości. Wystarczy im stara. I dlatego umrzesz.
Odwraca się i wychodzi, nie mówiąc już więcej ani słowa.
W nocy śni mi się miasto. Śni mi się, że szukam doładowania, ale nie dla Ewy, tylko dla Głowacza. A on idzie za mną krok w krok i drwiąco się śmieje. Doładowanie? Dla mnie?! Zwariowałaś!
We śnie rozumiem, że wszystko idzie nie tak, ale nic nie mogę na to poradzić. Sen mnie porywa jak mętna rzeka i w końcu wynosi mnie na pustkowie w rejonie wieżowców – wokół tłoczą się żelazne posągi wilków zwiezione chyba z jakiegoś muzeum. Albo z wystawy szurniętego rzeźbiarza. Niektóre wilki mają po pięć, sześć nóg i wyszczerzone kły… I ogromne, prawie krowie wymiona. Dojne wilczyce? Co za idiotyzm!
Pośrodku pustkowia stoi człowiek, na widok którego ze wszystkich sił staram się ocknąć. To energetyczny kontroler – a raczej ten, który się podawał za kontrolera. Czarne widmo. Zwiastun nieszczęścia. Jego twarz pokrywają bruzdy, ale nie są to zmarszczki starości. To styki płyt pancernych. Oczy patrzą z głębokich szczelin, podobnych do strzelnic w bunkrze.
– Wielu nie dożywa do jutra - mówi niezbyt głośno i surowo. – Dla wszystkich nie wystarczy energii.
Żelazne płyty tworzące jego twarz zaczynają się poruszać. Rozstępują się policzki. Opada podbródek i odsłania się czarny tunel paszczy. Dławię się krzykiem.
Budzę się.
Jaka noc, taki sen… Jakkolwiek by się ułożyły moje losy, do Miasta już nie wrócę.
Na drugi dzień przychodzą po mnie strażnicy i prowadzą mnie… na stracenie? Czy ponownie na miejsce walki?
Zbliżając się do miejsca przeznaczenia już z daleka słyszę wrzawę tłumu i zapach dymu.
W ogromnej jamie o płaskim dnie rozniecono ognisko. Albo wiele ognisk; widzę całe pole ognia, nad którym – na wysokości mniej więcej połowy metra – rozciągnięto na półprzejrzystą siatkę o bardzo drobnych oczkach. Czyżby chcieli mnie przypiec jak na ruszcie?
Nad siatką drżą przejrzyste nitki rozgrzanego powietrza. Z tej mgiełki wychodzi Wilcza Matka – a ja nie od razu ją poznaję.
Zrzuciła skóry, które przedtem zawsze okrywały ją do pięt. Jest znacznie bardziej urodziwa, niż mi się wydawało. Białą, sięgającą kolan koszulę przewiązała w talii szerokim pasem. Jej bose stopy pewnie wstępują na siatkę nad ogniem. Władczyni wychodzi na środek ognistego kręgu i obrzuca hardym spojrzeniem wszystkie trzy rody, zebrane wokół ognia.
Jej długie włosy, zebrane wokół głowy, wyglądają jak ciężki hełm.
– Dziś ja występuję do boju – odzywa się ochrypłym, głuchym głosem. – Za naszą przyszłość.
I odwraca się ku mnie.
Jest bez broni i boso. Jest ode mnie znacznie starsza. A jednak gdy na nią patrzę, ciarki przebiegają mi po skórze. Natychmiast pojmuję, że ta przeciwniczka jest znacznie bardziej groźna od Łowczyni, nie mówiąc już o Bezimiennej.
Strażnicy pomagają mi zdjąć z nóg buty i skarpetki. Wstępuję na siatkę z zamarłym sercem – spodziewam się oparzenia. Ale siatka jest ledwo ciepła, choć w dole, tuż pode mną, tańczą języki ognia. Nigdy w życiu nie widziałam tak rozległego ogniska! Dlaczego nas nie pali? To jakieś czary!
I jeszcze jedno – ta siatka jest bardzo sprężysta. Jak membrana.
Pomiędzy zebranymi nie dostrzegam Jasnego ani Głowacza, ale to wcale nie znaczy, że ich nie ma. Tłum jest gęsty, a ja nie mam czasu na rozglądanie się dookoła… Być może po raz ostatni w życiu patrzę na ludzkie twarze.
Wilcza Matka wzdycha głęboko i patrzy mi w oczy. Bez nienawiści. Bez gniewu. Na ułamek sekundy jej wzrok upodabnia się do spojrzenia Łowczyni.
Potem ledwo zauważalnie kolebie się ku przodowi. Potem w tył. Naprzód, w tył… Jak ogromny metronom. Widzę niemal, jak zebrana w strumień energia – moc? wola? – sprężyście przecieka naprzód, ku samej siatce, a potem się cofa, z każdym wahnięciem silniejsza, mocniejsza i bardziej niebezpieczna.
A potem wyczuwam Rytm.
To się dzieje bez udziału mojej woli. Siatkowa membrana pod moimi stopami drży i każdy płomyk poddaje się temu rytmowi. Serce Wilczej Matki bije równo jak bęben. To wyprzedzając rytm, to nieco się opóźniając, wyprowadza rytmiczny szkic krwi w żyłach i arteriach. Nad tym wszystkim dźwięczy rytm bojowy – bardzo skomplikowany i wstrząsająco piękny. Wydaje się, że Wilcza Matka każdym swoim ruchem śpiewa pieśń.
Przesuwa rękę w powietrzu – i widzę że mknie ku mnie biały, zębaty krąg podobny do piły tarczowej, która zerwała się z jarzma. Pochylam się i to coś przelatuje nad moją głową – światło? dźwięk? Nie czekając ani chwili Wilcza Matka przysiada, obraca się wokół osi i śle nowe uderzenie, nisko nad siatką, które ma uciąć mi nogi.
Podskakuję tak wysoko, jak nigdy w życiu nie skakałam. A gdy ponownie dotykam stopami membrany, rytm się zmienia.
Nowe uderzenie – na poziomie pasa. I kolejne skierowane w oczy. I jeszcze jedno – po nogach. Wilcza Matka z jednakową swobodą istnieje na trzech poziomach, jakby rozmazuje się w przestrzeni, jest jednocześnie wszędzie i nigdzie. Możliwe jest każde uderzenie z każdego poziomu i kierunku; to chwytam jej rytm, to go tracę. Chwyciwszy, z łatwością uchylam się spod ciosu. Zgubiwszy go zaczynam się miotać. Dostaję uderzenie w ucho. Huk i ból, tracę niemal przytomność, ale w tej chwili rytm jakby lituje się nade mną i z bezładnego znów staje się przewidywalny. W tej chwili rozumiem Wilczą Matkę lepiej niż jakąkolwiek inną istotę na świecie. Zrastam się z nią i jednoczę. Jestem prawie nią samą i dlatego wiem dokładnie, że właśnie teraz, za ułamek sekundy, czeka mnie straszne uderzenie w tętnicę szyjną…