Выбрать главу

– Tak wiele pytań… – stary unosi górną wargę, odsłaniając białe, zupełnie nie starcze zęby. – I tak mało odpowiedzi… Opowiem ci wszystko, co będę mógł. O ile zdołasz przeżyć jutrzejszy dzień… Dzikusko.

* * *

Zapadł już prawie zmrok. Ścieżki zaniosło śniegiem. Nad osadą wzbijają się dymy. Nikt mnie nie odprowadza – stary został w swojej ziemiance. Konwojenci gdzieś poprzepadali. Jestem sama jedna na skraju lasu… Mogłabym pewnie uciec…

I gdzie się podzieję sama w zimowym lesie?

Idę, gdzie mnie oczy poniosą. A nogi niepojętym sposobem znów mnie zanoszą do chatki, w której czeka Jasny.

I nagle sobie przypominam, gdzie widziałam starucha o wielkiej głowie. Ciarki przebiegają mi po skórze. I jakby na potwierdzenie moich domysłów w lesie rozlega się wycie – długie i tęskne. Jeden głos, drugi, trzeci…

Otwieram drzwi niezbyt szeroko, żeby z izby nie uleciało ciepło. Nurkuję do środka, w sieni otrzepuję ubranie ze śniegu i chuchając w palce przestępuję próg, wkraczając w obszar ciepłej duchoty.

Na stole płonie kaganek. Widzę siedzącego przy piecu Jasnego i dziwię się, jaki ma osobliwy wyraz twarzy. A potem wpadam na pomysł, że powinnam się odwrócić.

Na mojej ławeczce siedzi Wilcza Matka. Na jej twarzy tańczą odblaski ognia. Włosy zwisają jej na plecy niczym gruby, połyskliwy płaszcz.

– Witajcie – mówię, ponieważ ani Jasny, ani Wilcza Matka nie mają zamiaru przerywać milczenia.

– Ażebyś zdechła – mówi Wilcza Matka takim tonem, jakim zwykle ludzie wymieniają pozdrowienia. – No i co ci powiedział Głowacz?

– On widzi dwie drogi. Wcale nie musi być tak, że stanę się przyczyną zguby trzech rodów. Może, przeciwnie, przyniosą wam szczęście… Jest takie… rozwidlenie. Nowa przyszłość.

– Urodziłam mu dwanaścioro dzieci – mówi powoli Wilcza Matka. – Dwu rozdarł niedźwiedź. Dwu zabrał Zakład. Jedną zabiłaś ty!

– Nie wiedziałam – mamroczę wstrząśnięta, ale Wilcza Matka mnie nie słucha.

– Jakkolwiek by tam było, wszystkich ludzi z trzech rodów uważam za swoje dzieci. Kogo zabijesz jutro? Które z nich? Jakimi ofiarami zapłacimy za tę chimerę, którą mężczyźni – rzuca pogardliwe spojrzenie na Jasnego – nazywają nową przyszłością? To ja odpowiadam za trzy rody… Ja, nie on. Mężczyzna przewodzący plemieniu, to wojna i śmierć, pogoń za lepszym po trupach dobrego… Trzy rody nie potrzebują nowej przyszłości. Wystarczy im stara. I dlatego umrzesz.

Odwraca się i wychodzi, nie mówiąc już więcej ani słowa.

* * *

W nocy śni mi się miasto. Śni mi się, że szukam doładowania, ale nie dla Ewy, tylko dla Głowacza. A on idzie za mną krok w krok i drwiąco się śmieje. Doładowanie? Dla mnie?! Zwariowałaś!

We śnie rozumiem, że wszystko idzie nie tak, ale nic nie mogę na to poradzić. Sen mnie porywa jak mętna rzeka i w końcu wynosi mnie na pustkowie w rejonie wieżowców – wokół tłoczą się żelazne posągi wilków zwiezione chyba z jakiegoś muzeum. Albo z wystawy szurniętego rzeźbiarza. Niektóre wilki mają po pięć, sześć nóg i wyszczerzone kły… I ogromne, prawie krowie wymiona. Dojne wilczyce? Co za idiotyzm!

Pośrodku pustkowia stoi człowiek, na widok którego ze wszystkich sił staram się ocknąć. To energetyczny kontroler – a raczej ten, który się podawał za kontrolera. Czarne widmo. Zwiastun nieszczęścia. Jego twarz pokrywają bruzdy, ale nie są to zmarszczki starości. To styki płyt pancernych. Oczy patrzą z głębokich szczelin, podobnych do strzelnic w bunkrze.

– Wielu nie dożywa do jutra - mówi niezbyt głośno i surowo. – Dla wszystkich nie wystarczy energii.

Żelazne płyty tworzące jego twarz zaczynają się poruszać. Rozstępują się policzki. Opada podbródek i odsłania się czarny tunel paszczy. Dławię się krzykiem.

Budzę się.

Jaka noc, taki sen… Jakkolwiek by się ułożyły moje losy, do Miasta już nie wrócę.

* * *

Na drugi dzień przychodzą po mnie strażnicy i prowadzą mnie… na stracenie? Czy ponownie na miejsce walki?

Zbliżając się do miejsca przeznaczenia już z daleka słyszę wrzawę tłumu i zapach dymu.

W ogromnej jamie o płaskim dnie rozniecono ognisko. Albo wiele ognisk; widzę całe pole ognia, nad którym – na wysokości mniej więcej połowy metra – rozciągnięto na półprzejrzystą siatkę o bardzo drobnych oczkach. Czyżby chcieli mnie przypiec jak na ruszcie?

Nad siatką drżą przejrzyste nitki rozgrzanego powietrza. Z tej mgiełki wychodzi Wilcza Matka – a ja nie od razu ją poznaję.

Zrzuciła skóry, które przedtem zawsze okrywały ją do pięt. Jest znacznie bardziej urodziwa, niż mi się wydawało. Białą, sięgającą kolan koszulę przewiązała w talii szerokim pasem. Jej bose stopy pewnie wstępują na siatkę nad ogniem. Władczyni wychodzi na środek ognistego kręgu i obrzuca hardym spojrzeniem wszystkie trzy rody, zebrane wokół ognia.

Jej długie włosy, zebrane wokół głowy, wyglądają jak ciężki hełm.

– Dziś ja występuję do boju – odzywa się ochrypłym, głuchym głosem. – Za naszą przyszłość.

I odwraca się ku mnie.

Jest bez broni i boso. Jest ode mnie znacznie starsza. A jednak gdy na nią patrzę, ciarki przebiegają mi po skórze. Natychmiast pojmuję, że ta przeciwniczka jest znacznie bardziej groźna od Łowczyni, nie mówiąc już o Bezimiennej.

Strażnicy pomagają mi zdjąć z nóg buty i skarpetki. Wstępuję na siatkę z zamarłym sercem – spodziewam się oparzenia. Ale siatka jest ledwo ciepła, choć w dole, tuż pode mną, tańczą języki ognia. Nigdy w życiu nie widziałam tak rozległego ogniska! Dlaczego nas nie pali? To jakieś czary!

I jeszcze jedno – ta siatka jest bardzo sprężysta. Jak membrana.

Pomiędzy zebranymi nie dostrzegam Jasnego ani Głowacza, ale to wcale nie znaczy, że ich nie ma. Tłum jest gęsty, a ja nie mam czasu na rozglądanie się dookoła… Być może po raz ostatni w życiu patrzę na ludzkie twarze.

Wilcza Matka wzdycha głęboko i patrzy mi w oczy. Bez nienawiści. Bez gniewu. Na ułamek sekundy jej wzrok upodabnia się do spojrzenia Łowczyni.

Potem ledwo zauważalnie kolebie się ku przodowi. Potem w tył. Naprzód, w tył… Jak ogromny metronom. Widzę niemal, jak zebrana w strumień energia – moc? wola? – sprężyście przecieka naprzód, ku samej siatce, a potem się cofa, z każdym wahnięciem silniejsza, mocniejsza i bardziej niebezpieczna.

A potem wyczuwam Rytm.

To się dzieje bez udziału mojej woli. Siatkowa membrana pod moimi stopami drży i każdy płomyk poddaje się temu rytmowi. Serce Wilczej Matki bije równo jak bęben. To wyprzedzając rytm, to nieco się opóźniając, wyprowadza rytmiczny szkic krwi w żyłach i arteriach. Nad tym wszystkim dźwięczy rytm bojowy – bardzo skomplikowany i wstrząsająco piękny. Wydaje się, że Wilcza Matka każdym swoim ruchem śpiewa pieśń.

Przesuwa rękę w powietrzu – i widzę że mknie ku mnie biały, zębaty krąg podobny do piły tarczowej, która zerwała się z jarzma. Pochylam się i to coś przelatuje nad moją głową – światło? dźwięk? Nie czekając ani chwili Wilcza Matka przysiada, obraca się wokół osi i śle nowe uderzenie, nisko nad siatką, które ma uciąć mi nogi.

Podskakuję tak wysoko, jak nigdy w życiu nie skakałam. A gdy ponownie dotykam stopami membrany, rytm się zmienia.

Nowe uderzenie – na poziomie pasa. I kolejne skierowane w oczy. I jeszcze jedno – po nogach. Wilcza Matka z jednakową swobodą istnieje na trzech poziomach, jakby rozmazuje się w przestrzeni, jest jednocześnie wszędzie i nigdzie. Możliwe jest każde uderzenie z każdego poziomu i kierunku; to chwytam jej rytm, to go tracę. Chwyciwszy, z łatwością uchylam się spod ciosu. Zgubiwszy go zaczynam się miotać. Dostaję uderzenie w ucho. Huk i ból, tracę niemal przytomność, ale w tej chwili rytm jakby lituje się nade mną i z bezładnego znów staje się przewidywalny. W tej chwili rozumiem Wilczą Matkę lepiej niż jakąkolwiek inną istotę na świecie. Zrastam się z nią i jednoczę. Jestem prawie nią samą i dlatego wiem dokładnie, że właśnie teraz, za ułamek sekundy, czeka mnie straszne uderzenie w tętnicę szyjną…