Patrzącym z boku może się wydawać, że obie tańczymy. Tak zresztą właśnie jest: Wilcza Matka słucha tylko wewnętrznego rytmu. Ja muszę też go słuchać, bo od tego zależy moje życie. Sprężysta siatka dudni pod naszymi stopami, wplatając w rytm swoje synkopy. Tańczymy na ogromnym bębnie – nad ogniem.
Pot zalewa mi oczy. Każda żyłka drży we mnie z napięcia. Najtrudniej jest zmusić się do rozluźnienia i odprężenia. Przecież rytm to kolejność następstwa wysiłku i odpoczynku, napięcia i rozluźnienia nerwów. Udaje mi się pomyśleć o Głowaczu: przecież to on, świadomie czy nie, nastroił mnie tak, jak trzeba. Pokazał mi – specjalnie? – czego powinnam się spodziewać i na co mam się nastawić w tej walce…
Wilcza Matka wciąż przyspiesza i komplikuje rytm. Usiłując mu sprostać popadam w dziwny stan: niby śpię i jednocześnie czuwam.
Bose nogi Wilczej Matki wybijają na membranie wściekły, okrutny wzór. I nagle po raz pierwszy w życiu pojmuję, co znaczy prawdopodobieństwo i rozwidlenie…
Wilcza Matka kołysząc się w rytmie idzie na mnie, a ja widzę jej drogę – wcześniej. Być może, iż odskoczy i zaatakuje z prawej. Ale możliwe jest też, że przypadnie do drżącej siatki i uderzy od dołu. Widzę te dwie możliwości – za ułamek sekundy jedna z nich się ziści, a ja nie wiem, z której strony mam się spodziewać ciosu!
Wilcza Matka podskakuje i obraca się w powietrzu. W chwili, w której dotyka membrany, siatką wstrząsa silne drganie; wykorzystuję to drgnięcie, odbijam się i w locie wykonuję przewrót przez głowę.
Ląduję na stopach, ale nie udaje mi się utrzymać równowagi i padam na kolana. Co teraz?! Czekać, aż ona się zmęczy? Przecież nie mogę uderzać w odpowiedzi, nie wiem, jak mam to robić! Mogę tańczyć i wykonywać uniki – ale przecież nie w nieskończoność!
Wilcza Matka ponownie mi się rozmywa, jakby puszczała przyszłość po dwu drogach. Prawdopodobnie jej kolejne uderzenie złamie mi przegrodę nosową. Ale równie prawdopodobne jest, że złamie mi biodro. Trzeciej, zbawiennej dla mnie możliwości, nie widzę, choćbym nie wiedzieć jak jej szukała…
I wtedy w ostatecznej rozpaczy zdaję się całkowicie na rytm.
Nie myślę. Prawie przestaję istnieć. Jestem wszędzie – i nigdzie. Moje ciało to zbiór nieskończenie licznych możliwości, mój duch to następstwo uderzeń i przerw, cienia i światła, dobrej i złej doli… Śpiewam chyba tę samą pieśń, co Wilcza Matka. A później… zaczynam chyba swoją. Nasze dwa rytmy zderzają się…
Jesteśmy dwiema rzekami płynącymi jednym korytem. Ona jest potężną rzeką, a ja to mały strumyczek; ale z każdą chwilą nabieram sił, z każdą sekundą staję się mocniejsza. Mija wieczność – i obie się zrównujemy. Przechodzi jeszcze jedna wieczność – i zaczynam przyciągać ku sobie masy burzliwej siły, Wilcza Matka mizernieje z każdą sekundą. Niknie w oczach…
Wszystko się kończy w jednym ułamku sekundy.
Jestem znów sobą. Mam ciało i twarz. Oddech – płuca mi płoną, wargi kompletnie mam wyschnięte, serce bije tak, że zaraz chyba rozsadzi mi żebra i zatrzepocze na sprężystej siatce. A przede mną…
U moich nóg leży Wilcza Matka. Na plecach. Patrzy w niebo. Na jej białej koszuli nie widać krwi. Ani na twarzy, ani na ciele nie ma śladu po uderzeniu. Jestem pewna, że nawet jej nie dotknęłam.
Jej pierś wznosi się i opada. Coraz rzadziej. Coraz spokojniej. Wilcza Matka robi się jakby… cieńsza? Bardziej płaska? Upodabnia się do topniejącej zaspy śnieżnej.
– Zwyciężyłaś – mówi bezdźwięcznie. – Łanio…
Zamyka oczy. Gasną tańczące na ich dnie żółte iskierki.
Natychmiast czuję, jak palą przez siatkę gasnące płomienie. Rozglądam się dookoła – wszystkie trzy rody stoją wokół jamy – mężczyźni, kobiety, dzieci. Jej dzieci. A ona leży u moich stóp, wyschnięta i nieruchoma. Z jej białej koszuli i rozrzuconych wokół głowy włosów unosi się para.
– Nie chciałam… Ona sama… Nie chciałam, słowo honoru!
Nie mogę już wytrzymać na tej siatce. Nie mogąc się pohamować biegnę na krawędź i zeskakuję w śnieg – poparzone pięty ogarnia rozkoszny chłodek.
– Wilcza Matka umarła – odzywa się znajomy głos za moimi plecami. Odwracam się i widzę Głowacza.
– To teraz mnie wypuścicie?
Brak odpowiedzi. Patrzy na mnie jak wszyscy – z osobliwym wyrazem twarzy.
Ciało Wilczej Matki zaczyna dziwnie podrygiwać nad ogniem. Bije odeń coraz gęstsza para. Płomień pod siatką gorzeje coraz bardziej intensywnie, choć nikt go nie rozdmuchuje, ani nie podrzuca drew.
– Zabierzcie ją stamtąd! Zabierzcie ją!
Wskakuję na siatkę – ale pali mnie tak, że na bosaka nie da się wytrzymać. Obce dłonie chwytają mnie za pas i ramiona – odciągają wstecz. Ludzie stoją w milczeniu i patrzą. Biała koszula Wilczej Matki powleka się czernią. Przez bure szczeliny wydobywają się płomienie.
Zapłonęła cała jednocześnie, jakby ją ktoś oblał olejem. Słup ognia i dymu – i ciało rozpada się na popiół, który podchwytuje i krętym lejem unosi w niebo wiatr. Siatka nad ogniem zaczyna trzeszczeć i topić się całymi płatami. Po chwili na miejscu pojedynku jest tylko niezbyt głęboka, rozległa jama, na dnie której dogorywa żar niedawnego ognistego piekła.
– Co ona ci powiedziała? – pyta Głowacz.
Siedzę na trawach w jego ziemiance. W izbie jest zupełnie ciemno. Tym razem Głowacz nie traktuje mnie ulgowo i nie zapala żadnego światła.
– Powiedziała: „zwyciężyłaś".
– Czy coś jeszcze?
– „Łanio"… – przypominam sobie.
– Łania… – powtarza szeptem Głowacz. – No cóż… Umarła, jak żyła.
– Co to znaczy?
Głowacz uśmiecha się w mroku.
– Wiem już, że lubisz zadawać pytania.
– Kochaliście ją? – pytam ostro.
Przestaje się uśmiechać.
– Tak.
– Więc dlaczego jej nie opłakujecie?
– Potem, Łanio, później. Dziś w nocy pójdę do lasu i pożegnam moją żonę… Wilczą Matkę… nad ciałem sarny. Albo jelenia. I wtedy cały las usłyszy mój płacz.
Milczę przez chwilę. Potem do mnie dochodzi:
– Jak wyście mnie nazwali?!
– Tym imieniem, które ona ci nadała. To przecież jej Prawo – nadawać imiona. A kobieta, która zabiła wroga i otrzymała imię, ma prawo wyjść za mąż – za kogo zechce.
– Poczekajcie – mówię i potrząsam głową. – Zaraz…
– Czy kiedykolwiek widywałaś przyszłość?
Przypominam sobie swoje widzenia nad ogniem.
– Tak – odpowiadam wyschniętymi wargami.
– Widziałaś ją martwą?
– Nie. Najpierw widziałam martwą samą siebie… A potem… potem coś się stało…
– Przełamałaś los – mówi Głowacz uroczyście. – Sama zrobiłaś w swoim życiu rozwidlenie. Pytanie tylko – czy przyniesiesz trzem rodom szczęście, czy klęskę?
– Chcę tylko, żeby mnie zostawiono w spokoju!
Głowacz znów się cicho śmieje:
– Nie, Łanio… Teraz cię w spokoju nie zostawią. Nadejście wiosny… i przybycie lata. Polowania, rany, choroby… porody, wesela, nowe imiona…