Выбрать главу

Odwracam bębenek dnem do góry. Otóż i ona, cieniutka membrana elektromagnetyczna. To do niej przekazywane są drgania bloku rytmicznego, to ona rodzi dźwięk, rezonując z powierzchnią.

Urządzenie, które kiedyś wydawało mi się samą doskonałością, teraz wygląda sztucznie i nienaturalnie, jak piąta noga u wilka.

Wzdycham. Biorę ze stołu szeroki nóż. Podebrawszy ostrzem krawędź membrany uwalniam bębenek od skonstruowanej przeze mnie samą przystawki z blokiem rytmu. I rzucam resztki swojego technicznego osiągnięcia na dogorywające węgle.

* * *

Rankiem w domu robi się tak zimno, że zamarza woda w dzbanie. W piecu – wystygłe popioły. W wychodku na podłodze chrzęści lód. Wracam do domu i daję nura pod skóry – dygoczę tak, że ząb nie trafia na ząb.

Wchodzi Jasny, a razem z nim pojawiają się w drzwiach naręcze drewna i obłok pary.

– Mróz chwycił – mówi, a w jego słowach dźwięczy jakieś ukryte znaczenie. – Kiedy pójdziesz w góry?

Chcę zapytać, po co, ale w porę gryzę się w język. Instynkt mi podpowiada, że Wilcza Matka by wiedziała, po co trzeba iść w góry. Czyli ja też powinnam wiedzieć.

– Może dziś? – pytam. Jasny się chmurzy: nie podoba mu się niepewność dźwięcząca w moich słowach. Rozumiem: Wilcza Matka w tak ważnej sprawie nie powinna mieć cienia wątpliwości.

Ale nie mam pojęcia, co to za sprawa. I nikt nie zamierza mi niczego podpowiedzieć.

– Dziś – mówię twardo, a nawet ostro. Wyraz twarzy Jasnego mówi mi, że trafiłam w sedno.

– Może pójdę z tobą?

Patrzy na mnie z nadzieją w oczach. Kiwam głową. Uradowany zrzuca drwa na podłogę, rozpala wesoło piec, a ja leżę, naciągnąwszy pod brodę szorstką skórę i myślę: dokąd my w końcu się wybieramy?

* * *

Mróz rzeczywiście jest ostry. Mam na sobie kompletny zimowy strój wilczej kobiety: spodnie z barwionej wełny tkanej w drobne kręgi: czerwony, czarny, szary i biały. Na lnianej koszuli druga, wełniana. Krótka futrzana sukienka. Podbita króliczym futrem baranica przewiązana czerwonym pasem. Na rękawach plecione rzemienie i miedziane ozdoby z wizerunkiem wilczego pyska. Futrzana czapa uszyta w kształcie zwierzęcej głowy. Buty wywrócone futrem do środka, a na butach śniegołazy – sprytnie przymocowane i rzeźbione od spodu okrągłe deszczułki. Takie same ma Jasny. Idziemy, zostawiając na śniegu ogromne, wilcze ślady.

Mróz szczypie w policzki i ścina lodem wargi. Na futrzanym kołnierzu osiadają igły szronu. Mój jasnowłosy towarzysz wygląda na siwego starca.

Najpierw prowadzi on: jedyne, co muszę robić, to nie zostawać w tyle. Potem ustępuje mi pierwszeństwa, co oznacza, że teraz ja powinnam wybierać drogę.

Staram się robić to bez namysłu. Idę, gdzie mnie oczy poniosą – i wkrótce stajemy nad rzeczką. Rzeczka jest bystra, kamienista i płynie krętym, górskim korytem. Przelotnie ją już widziałam: dziarsko przedzierała się przez lodowe narośle na kamieniach. A dziś zamarzła – lód jest nierówny, chropowaty i niezasypany śniegiem. W dół wiedzie oblodzona ścieżka.

– Mam tu skrytkę z lodoślizgami – mówi Jasny.

– Dawaj – odpowiadam, nie odwracając głowy. W takich dniach jak dzisiejszy, nie zdarza się nic przypadkowego.

Lodoślizgi to składane miecze, zdatne do tego, żeby można się było na nich ślizgać po lodzie. Po zwycięstwie nad Bezimienną raz czy dwa usiłowałam utrzymać się choć przez chwilę na czymś takim – i nic mi nie wychodziło. Jasny mówi, że do tego potrzebne są pęd i szybkość…

Pod korzeniami drzewa z dziuplą Jasny ukrył dwa lodoślizgi. Jeden jest większy, z prostą klingą. Drugi, mniejszy, lżejszy i z wygiętym ostrzem. Gdyby go otworzyć, mógłby ujść za szablę. A złożony tak, żeby ostrze do połowy ukryło się w rękojeści, nadaje się do ślizgu po lodzie.

Dotykam palcem ostrza. Jest długie prawie na metr i nieco wystaje z rękojeści mającej dwa uchwyty na buty. Uchwyty zrobiono tak, że stopa wsuwa się w nie prawie sama. A ostrze okazuje się ruchome – skręca się pod różnymi kątami i nawet lekko się wygina. Dlatego właśnie Bezimienna pochylając się nie tylko zdołała na nim ustać, ale i mogła się rozpędzać.

– Ciężko na nich jeździć – mówię sama do siebie.

– Tak – odpowiada spokojnie Jasny. – Ale popatrz…

Błyszczą mu oczy. Zrzuca z nóg śniegołazy. Nim zdążę cokolwiek powiedzieć, wskakuje na lód i szczęka uchwytami.

Lód nie dźwięczy – zgrzyta. Jasny z rozłożonymi rękami-skrzydłami wygląda jak jeden z dzikusów. Mknąc po wstędze zamarzniętej rzeki, lawirując pomiędzy kamieniami i zaspami pędzi coraz niżej i niżej, a dojechawszy do niewielkiego zagłębienia jeziorka, zawraca ze zgrzytem w fontannie lodowych bryzgów, zeskakuje z lodoślizgu i patrzy w górę – na mnie.

Krzyżujemy spojrzenia.

Jestem od ciebie silniejszy i lepszy, mówi wzrok Jasnego. Możesz sobie być Wilczą Matką, ale ja potrafię coś takiego, czego ty się nigdy nie nauczysz. Jestem mężczyzną. Gwiżdżę na śmierć i ból! Patrz, jaki chwat ze mnie!

Uśmiecha się i macha ręką.

– Poczekaj! Zaraz wejdę tam do ciebie!

W takie dni nie dzieje się nic przypadkowego. Zagryzając wargi zdejmuję śniegołazy. Przechodzę na zasypany śniegiem brzeg. Siadam na utwardzonej zaspie, wstawiam stopy w uchwyty i zaciągam rzemienie. Nabieram tchu i wskakuję na lodoślizg.

Zamarznięta wstęga rzeki rzuca mi się na spotkanie. Ujrzawszy tuż przed sobą ogromny, wystający spod lodu kamień, instynktownie rzucam się w bok – stopy same zmieniają kąt nacisku na podkładkę, ostrze się nieco wygina i odpływam w prawo, prawie wlatując na pokryty śniegiem brzeg.

Uginam kolana. Wszystkimi siłami usiłuję utrzymać środek ciężkości z przodu, na koniuszku ostrza. W twarz dmie mi lodowaty wiatr. Jego muśnięcie mnie uspokaja – przypominam sobie loty w Overgroundzie.

Przelatuję obok zamarłego w bezruchu Jasnego. Nie mogłabym się zatrzymać, nawet gdybym chciała. Wstęga rzeki się rozszerza, wije się to w lewo, to wprawo, lodoślizg podskakuje na zamarzniętych falach, a ja lecę i z każdą sekundą czuję, że coraz lepiej panuję nad ruchem.

Skręcam w prawo. W lewo. Przeskakuję przez lodowy występ. Rzeka nawet zamarznięta nie zgubiła swojego rytmu – ważne jest każde jej wygięcie. Każdy kamień jest na swoim miejscu. Mogę zjeżdżać z zawiązanymi oczami. Co prawda, wtedy nie zobaczę śniegu, sosen, ani białosinych zarysów gór i doliny, która rozwiera się w dole!

Zaczynam głośno śpiewać i w tej samej chwili dogania mnie Jasny.

Przez kilka sekund ślizgamy się bok w bok. Moglibyśmy się wziąć za ręce. Potem on mnie wyprzedza i zaczyna kreślić kręgi na lodzie, to się rozpędzając, to hamując, przecinając mi drogę i zjeżdżając na bok na sekundę przed zderzeniem.

Mocniej uginam kolana i przyciskam łokcie do boków. Chcę go wyprzedzić – i wyprzedzę. Trzeba tylko znaleźć najkrótszą drogę pomiędzy kamieniami… od zakrętu do zakrętu… po cięciwie, ścinając łuki… naprzód, przed siebie!

Jasny przestaje się popisywać i rusza za mną. Nie dopuści, żebym go wyprzedziła. Jest silny i doświadczony, szybko mnie dogania i wyjeżdża przede mnie, a potem nie pozwala się wyprzedzić ani z lewej, ani z prawej. Spod jego ostrza lodowe bryzgi lecą mi prosto w twarz.

Przymykam oczy. Wprost na naszej drodze jest wielki płaski głaz. Jasny powinien objechać go z prawej. Tak, rzeczka w tym miejscu robi ostry zakręt, żeby ominąć przeszkodę.

Raz… dwa… trzy… Cztery. Zaraz Jasny skręci w bok.

I skręca. Po łuku, w ślad za biegiem rzeczki. A ja zbieram siły, odbijam się od lodu i przelatuję nad ośnieżonym kamieniem. Szybkość jest niezwykła. Pojęłam to dopiero teraz, znalazłszy się w powietrzu. Lecę jak kamień puszczony z procy, ostrze ślizgu zgrzyta po zaśnieżonej czapie głazu…