Выбрать главу

Złożywszy się jak sprężyna ponownie ląduję na lodzie. O kilka kroków przed Jasnym.

Mój rywal krzyczy – ni to ze strachu, ni to ze złości. Płynnie przechylając się na boki nabiera rozpędu na prostym odcinku rzeczki… I nagle rzeczka się kończy. Lecę w powietrzu.

Nie pojmuję, co się stało. Jeszcze lecę – rzeka znajduje się daleko w dole. Za daleko. Jest znacznie szersza i jej koryto usiane jest ostrymi kamieniami…

Wodospad! Urwisko!

Przelatuję nad rumowiskiem skalnych odłamków, niezdarnie macham w powietrzu rękami i nogami i w końcu ląduję w bardzo głębokiej i twardej zaspie.

* * *

W zaspie jest nadspodziewanie ciepło. I pachnie… osobliwie i ostro. Sprawdzam, czy nie skręciłam karku… nie, kości i ścięgna mam całe. Sięgam dłonią w dół, usiłując namacać w śniegu ślizgi…

I natykam się na futro. Miękkie, ciepłe i zupełnie suche.

Podnoszę głowę…

W odległości wyciągniętej ręki widzę bury pysk. Maleńkie oczka, w pierwszej chwili mętne od snu, nagle połyskują gniewem i wrogością. Widziałam takie zwierzęta – w dzieciństwie, na obrazkach… i widziałam pluszowe podobizny tych zwierzaków.

Niedźwiedź!

Otwiera się paszcza. Widzę oślinione, żółtawe zębiska. Do rozdrażnionego, niskiego ryku nagle dołącza ni to pochlipywanie, ni to fukanie znacznie mniejszych istotek. Niedźwiadki… i to dwa! Okazuje się, że trafiłam na niedźwiedzicę!

Padam. Odpełzam na czworakach. Gawra jest przestronna. Bardzo wygodna, czysta, dobra gawra, należałoby podziękować gospodyni! Dziękuję za gościnę, już sobie idę!

Niedźwiedzica ryczy i pożera mnie wzrokiem. Żywej mnie ona stąd nie wypuści.

Nagle znajduję ślizg – a właściwie na niego siadam. Usiłuję otworzyć ostrze – palce odmawiają mi posłuszeństwa, a żelazne zatrzaski pewnie skuł lód. Niedźwiedzica robi krok w moją stronę. W końcu udaje mi się uwolnić ostrze z rękojeści. Lodoślizg przekształca się w krzywą szablę. Wystawiam ją przed siebie. Niedźwiedzica widzi ostrze – i ryczy już tak, że pękają mi prawie bębenki.

– Łanio! – Z góry spada grubo pleciony sznur. Chwytam ślizg w zęby i oburącz wczepiam się w linę. Jasny ciągnie ze swojej strony, kiedy niedźwiedzica chwyta mnie za but.

– Precz!

Rwę w górę resztkami sił. But zostaje w niedźwiedziej paszczy – razem w solidnym kęsem mojej skóry. Wyskakuję na śnieg, przechwytuję ślizg i tak jak stoję, z jedną stopą obutą, a drugą bosą i zakrwawioną, rzucam się do ucieczki. Za mną pędzi Jasny – obok rzeczki, obok zamarzniętego wodospadu, z którego skoczyłam – i w biegu drze się jak opętany:

– Ona nie zostawi małych! Nie będzie nas goniła!

Zdaje nam się, że za nami chrzęści śnieg. Pędzimy coraz szybciej i szybciej, aż w końcu tracimy siły i bezładnie padamy w śnieg pośrodku połoniny.

Cisza. Nikt nas nie goni.

Zaciskam zęby. No, pospacerowaliśmy sobie. Poślizgaliśmy się. I kto mi teraz powie: po cośmy tu w ogóle przyłazili?!

Obok mnie przeklina Jasny. Mamrocze coś, sapie… i nagle zupełne wyraźnie, radośnie i szczęśliwie mówi:

– Oto i znak! Oto twoja odpowiedź!

Siadam i podążam spojrzeniem za jego wzrokiem. Przed nami kołysze się naga gałązka jakiegoś krzaka; tam, gdzie padła kropla mojej krwi trzasnęła zmarzlina i do połowy już wychylił się spod niej zielony liść. Otwieram usta ze zdumienia. Jasny wyciąga drżącą dłoń, zrywa gałązkę i liczy pąki.

– … trzy, cztery… siedem! Siedem dni – a na ósmy Przełom, na toni Błyskawic!

Kiwam głową z ważną miną, jakbym wszystko zrozumiała.

* * *

Święto na toni Błyskawic zaczyna się o świcie. Dzień jest jasny i słoneczny; dobrze, że moje oczy przywykły już do blasku słońca i śniegu. Na pagórku przy osadzie zebrały się wszystkie trzy rody. Z daleka widzę pstry tłum, słyszę głosy i śmiechy. Nad głowami ludzi łopoczą cztery wielkie chorągwie: na jednej wyhaftowano lisa, na drugiej niedźwiedzia, na trzeciej jakieś rogate zwierzę podobne do jelenia. Z czwartej chorągwi szczerzy się wilcza morda. Podchodzę bliżej i wszyscy zwracają się ku mnie…

Nie mają twarzy! Niespodziewany widok sprawił, że niemal się potknęłam. Członkowie wszystkich trzech rodów, od starców po dzieci, powkładali na ten dzień zwierzęce maski. Patrzą na mnie pyski dzików, lisów, wilków i niedźwiedzi. Spod rozwartych paszcz wyglądają wesołe oczy. Wstydzę się swojego strachu.

Wszyscy cieszą się na wielkie wydarzenie. Prawie każdy ma w dłoniach bęben, tamburyn czy mniejsze albo większe dzwonki. Pod nogami dorosłych pałętają się dzieci z kołatkami, grzechotkami i wiaderkami – wszystkim, czym można narobić hałasu.

Udeptany śnieg pokryty jest dywanami. Zniesiono je pewnie z całej osady. Dywany są barwne, pstrokate i pasiaste – wchodzę na nie i idę, dopóki nie znajdę się w samym środku kręgu.

Trzepoczą na wietrze chorągwie z wyhaftowanymi wizerunkami zwierząt.

Podczas minionego tygodnia zdążyłam się dowiedzieć, że Przełom to dzień, w którym należy zaklinać wiosnę. Trzeba się odwołać do energii ziemi i słońca, podziemnych wód i południowych wiatrów. Trzeba wprawić w ruch ogromne masy powietrza, suchego i wilgotnego. Trzeba, żeby się zeszły i zderzyły chmury, aż w miejscu ich styku rozpęta się burza. Trzeba, żeby uderzył grom. Trzeba, żeby ptaki i zwierzęta wyczuły w wietrze ciepło i wilgoć, a w pniach drzew żeby drgnęły soki. Wszystko to trzeba zrobić i muszę to zrobić ja – w przeciwnym razie zima trwać będzie w nieskończoność.

Stoję pośrodku kręgu – który to już raz podczas minionych dwóch tygodni? Teraz obok mnie nie masz przeciwniczki. Tylko ja, Wilcza Matka, jedyna osoba bez maski w tym królestwie zwierząt. W głowie mam pustkę. Ani jednej myśli.

Tłum cichnie. Wszyscy patrzą na mnie – poprzez rozcięcia masek i rozwarte zwierzęce paszcze. Wszyscy czekają. I moje ręce same układają się na bębnie – tym, który podarował mi Rimus, z wizerunkiem wilka. Nie ma już w nim bloku ani generatora rytmów. To zwyczajny bębenek.

Ale na uderzenia moich palców odpowiada niespodziewanie mocno. Ta-ta-tam! Ta-ta-tam! Rodzi się rytm.

Za plecami zgromadzonych unoszą się ku niebu ogromne trombity. Wiem, że każdą z nich wyżłobiono z drzewa, w które uderzył piorun. Wszystko, czego dotknęła błyskawica jest nasycone szczególną mocą; nadal wybijam rytm na moim bębenku, a trombity jednocześnie wydają z siebie przenikliwy, chwytający za serce ryk.

To nie jest wilcze wycie. To nie śpiew. To głos trombity, zrodzony w trzewiach rażonego błyskawicą pnia. Ten dźwięk unosi włosy na głowie.

– Prze-łom! – wykrzykuje ktoś.

– Prze-łom! – podchwytują liczne głosy. – Przybądź, gromie! Przybywaj, błyskawico! Przybywaj, wiosno!

I rytm mojego bębenka podchwytują dziesiątki innych.

– Grom! – huczą bębny.

– Deszcz! – zachłystują się tamburyny. Wysoki mężczyzna w niedźwiedziej masce, cały obwieszony dzwoneczkami, tańczy wokół mnie i brzęk jego dzwonków wplata się w rytm pieśni.

– Nad szczytami gromu blask, przed nieszczęściem chroni nas! Prze-łom! Prze-łom!

Przysadzista kobieta z głową odyńca przyłącza się do tańca, waląc drewnianą buławą w bęben większy od niej samej.

Chłopiec bębni pałką w płat skóry.

– Prze-łom!

Ja też tańczę, nie przestając wybijać rytmu. Wokół rozpętuje się straszliwy grzechot żelaza, drewna i naciągniętej skóry; wydawałoby się, że powinien zagłuszyć wszystko inne, ale głos mojego bębenka wciąż jest wyraźnie słyszalny.

– Nie będzie biedy! – trzeszczą grzechotki pełne suchego grochu. – Nie będzie biedy!