– No pewnie! Po obrzędzie.
W oczach Jasnego widać zniecierpliwienie. Wszyscy gapią się na mnie, jakby na coś czekali.
– Zaczynajcie – mówię, po to tylko, żeby coś powiedzieć. I – na szczęście! – trafiam w sedno. Teraz już nie muszę niczego robić – tylko patrzeć.
Na chłopaka jednocześnie rzuca się trzech rosłych mężczyzn. Opiera się wściekle, błyskając zębami. Przewracają go na ziemię i tłuką niemiłosiernie, dogadując dobrodusznie:
– Wilk! Wilk!
– Wilk! – jednym głosem odpowiadają trzy rody.
Przed tłum występuje uśmiechnięty Głowacz i wtyka w ziemię znany mi już nóż – ostrzem w górę. Chłopak robi krótki rozbieg, skacze – i robi obrót w powietrzu nad nożem, obejmując dłońmi kolana. Ląduje i natychmiast staje prosto.
– Wilk!
Pozdrawiają go. Klepią po ramionach. Na głowę wkładają mu wieniec z gałęzi, a z tyłu do pasa przyczepiają wilczy ogon. Chłopak opada na kolana. Rycząc i błyskając zębami idzie ku mnie wilczym krokiem.
– Imię – mówi półgłosem stojący za mną Głowacz.
Tak się zagapiłam patrząc na inicjację, że zapomniałam wymyślić mu imię!
– Rrrrrr! – Chłopak błyska oczami. Wszedł w rolę – teraz jest wilkiem; z trudem tłumię chęć, żeby się cofnąć. W tłumie cichną rozmowy i śmiechy – wszyscy patrzą na mnie; nikt nie chce stracić chwili, w której nazwę człowieka-wilka jego imieniem, prawdziwym, z którym przyjdzie mu iść przez życie…
– Chwytaj – mówię i zdumiewam samą siebie. A potem powtarzam głośniej, żeby usłyszeli wszyscy: – Chwytaj! Nazywasz się Chwytaj!
Chłopiec otwiera oczy szerzej. Zapomina, że jest wilkiem. Uśmiecha się i pojmuję, że imię przypadło mu do gustu. A trzy rody drą się radośnie, klaszczą i tupią nogami tak, że ziemia drży.
Chwytaj wstaje. Obejmują go ze wszystkich stron: ojciec, matka, jakieś dziewczyny, starsi chłopcy i zupełne jeszcze dzieciaki. Potem ogólny gwar cichnie; przed gromadę występuje drugi, starszy nieco chłopak. Ma żółtawą, wyniszczoną twarz i długie ręce. Kogoś mi przypomina; przez cały czas, kiedy chłopca tłuką, wzbijając kłęby pyłu, kiedy go turlają po ziemi, kiedy Głowacz wtyka w ziemię nóż, i chłopak skacze, a wszyscy wokół drą się: „Wilk! Wilk!", usiłuję sobie przypomnieć, do kogo on jest podobny.
Podchodzi do mnie na czworakach, rycząc jak wilk i patrzy na mnie z dołu. Wieniec zjechał mu na prawe ucho. Patrzę na niego i niespodziewanie dla samej siebie wypalam:
– Rimus!
Wszystko nagle trafia na swoje miejsca.
Nowe wilki – Chwytaj i Rimus – świętują nadanie imion w kręgu rówieśników. Chwytaj jest z rodu Niedźwiedzia, a Rimus z rodu Odyńca, a i w rodzie Rogacza mają druhów – przyjaciele i krewni schodzą się z całej osady.
Cichutko odchodzę od stołu. Ludzie-wilki śpiewają bojowe pieśni, tańczą i mocują się. A ja pustymi uliczkami osiedla idę ku mojemu domowi – mojemu zbyt pustemu domowi.
Obok studni widzę znieruchomiały cień. Człowiek, który jak ja nie ma dziś ochoty na świętowanie. Robię krok w jego stronę…
Poświata gwiazd pada na bladą, pociągłą twarz. Bezimienna mocno schudła od czasu naszej bitki. Nienajlepiej wygląda. Ma złe, mętne oczy.
– Zaczekaj – mówię, ona jednak już się oddala, niosąc w każdej ręce ciężkie wiadro. Znika za rogiem.
Pojmuję z goryczą: oto jeszcze jedna z moich pomyłek. Trzeba było dać jej imię, jak chłopcom, właśnie dzisiaj! Byłoby to wbrew prawu trzech rodów – ale za to sprawiedliwe!
Stoję pośrodku osady. Patrzę w głąb studni i widzę, jak w ciemnej, zimnej wodzie przeglądają się gwiazdy.
Gwiazdy?!
Szybko podnoszę głowę. Tam, na strach budzącej wysokości, pełznie po niebie nikłe światełko wagonika linowej kolejki.
Następnego dnia proszę Jasnego, żeby mnie wziął do kręgu – chcę zatańczyć Arkan. Jasny jest zaskoczony. Usiłuje mi wytłumaczyć, że nie jest to najlepszy pomysł. W końcu jednak się poddaje. Staję pomiędzy Jasnym i Nosaczem – krępym mężczyzną liczącym sobie gdzieś tak ze trzydzieści lat. Kładę im dłonie na ramionach. Ich ciężkie toporki przygniatają mnie do ziemi.
Wcale nie jestem pewna, czy zdołam wytrzymać Arkan. Ale podejmuję decyzję: niech to będzie próba. Niechaj dzisiejszy dzień rozstrzygnie, czy wystarczy mi sił na zrobienie tego, o czym nawet strach pomyśleć.
Zaczyna się ruch. Zawiązuje się rytm. Widzę kupę chrustu pośrodku kręgu i twarze tańczących naprzeciwko mężczyzn; rozpływają się, rozmazują i nie mogę rozpoznać żadnego z nich. Rytm nieustannie przyspiesza, ledwo nadążam przebierać nogami i wydaje mi się, że moja dusza opuszcza ciało – siła odśrodkowa odrzuca ją, ale krąg nie pozwala jej na ucieczkę. Bolą mnie wszystkie mięśnie, ścięgna pod kolanami lada moment się pozrywają. Zamykam oczy, ale wciąż widzę…
Cząsteczki materii niosące energię. Okruszki. Pyłki. Zlewają się w jedną całość, tłoczą się pod strasznym ciśnieniem i rodzą nowe istnienie. W czarnej pustce, gdzie nie ma pojęć góry i dołu, pojawia się pulsujący kłębek – ściska się, zmniejsza, rozgrzewa coraz bardziej – to dzika energia, punkt odniesienia, centrum wszechświata na moment przed wielkim wybuchem…
Bardzo długi moment…
Opadam w głąb samej siebie – w mrok. Widzę wysokie góry i ciemne przepaście. Na najbardziej niedostępnym szczycie – Słońce; zaplątało się w gałęziach, płonie i nie może się unieść w niebo. Trzeba mu pomóc… trzeba je uwolnić… Natężam wszystkie siły… Mam Słońce w dłoniach – to złoty, olśniewający blaskiem dysk…
Mrużę oślepione oczy. Cóż to? Schwytałam Słońce?!
Odlatuję wstecz i padam na plecy. Na pierwszą wiosenną trawę. A tuż przede mną – przed moją twarzą – gorzeje wysoki ogień. Wokół dźwięczy stal, mężczyźni walczą, ścinają się i śmieją, ocierając pierwszą krew. Moje dzieci… mężczyźni… wojownicy…
– To znak – mówię. – To zapowiedź…
Z drugiej strony ogniska siedzi Głowacz. Ponad ogniem rzuca mi pytające spojrzenie.
Leżę, ukrywszy się w kępie kosodrzewiny, na szczycie góry. Patrzę na daleki Zakład.
Jest osnuty mgiełką. Nie jest to zwykła, naturalna mgiełka: nad Zakładem wisi warstwa żółtawego dymu. Zakrywa przed moim wzrokiem wszystko, czego człowiek nie powinien widzieć. Wystarczy jednak i tego, co widzę: jeżą mi się włosy na karku i mam ochotę zawyć jak wilk.
Zakład jest ogromny.
Otaczające go góry pokryte są młodniakiem. W tym kataklizmie, o którym opowiadał Głowacz, stary las spłonął do korzenia. Na jego zgliszczach wyrósł nowy – rudawy. Jakby pokryty rdzą.
Podstawy Zakładu zalano betonem, wyglądającym jak jednolita powłoka z szarego sukna. Grobowiec. Sarkofag. Nad betonowym wałem bezładnie sterczą pokryte rdzą iglice i jakieś konstrukcje. Nie mogę im się dokładnie przyjrzeć – wszystko osnuwa mgiełka. W tej powłoce z paskudnej mgły znika nić kolejki linowej.
Zamykam oczy. Gdzie teraz jest Grigorij? Co się stało z chłopcami i dziewczynami, dzielącymi ze mną wagonik? Co będzie z nami wszystkimi?
Jeśli długo przyglądać się Zakładowi, człowiek traci wolę. Dobrze, że w porę sobie o tym przypominam. Zsuwam się z pagórka i bezgłośnie znikam w lesie.
– Widziałaś? – pyta Głowacz.
Ciężko opuszczam głowę.
– Nie poszło ci w smak – uśmiecha się Głowacz. – Poczułaś strach.
– Owszem – potwierdziłam. – Powiedz mi…
– Co?
– Czy jest siła zdolna… zdolna to wszystko zniszczyć? Pokonać?
– Jest – zęby Głowacza połyskują w wiosennym słońcu. – To ta sama siła, która zniszczyła go poprzednio. Moc ziemi i powietrza, wody i niebiańskiego ognia. Moc żywiołów, Łanio.