Выбрать главу

Przez kilka minut myślę o tym, co powiedział.

– Zakład zniszczy ten, który zdoła zmusić żywioły do tego, żeby mu służyły?

Głowacz się uśmiecha, unosząc górną wargę.

– Możesz to zrobić? – pytam z nadzieją w głosie.

– Ja? – dziwi się Głowacz. – Czy to ja wezwałem wiosnę? Czy to ja roztopiłem lód na szczytach? Ja przypędziłem ciepłe wiatry? Czy to wszystko jest moim dziełem?

Milczę.

– Zakład prawie nie ma słabych punktów – mówi Głowacz jakby głośno rozmyślając. – Ale jeżeli jednocześnie uderzyć czterema błyskawicami w ocalałe cztery iglice… to piąta błyskawica może przedrzeć się do wnętrza i zamknąć obwód. I wtedy na jakiś czas zamknie się główny obwód ochronny. Włączy się dodatkowy… Ale ten jest niestabilny. I jeżeli w tej samej chwili przerwie się linie komunikacyjne… przełamie osłony wichrem, rozniesie powietrzną trąbą… z góry zaleje się ulewą… wtedy można będzie wejść do środka. I wetknąć klingę w Serce Zakładu. Coś mi podpowiada, że jest ono miękkie i można je przebić stalą.

– Skąd ty to wszystko wiesz? Byłeś w Zakładzie?

Stary kręci głową.

– Stamtąd się nie wraca. Nikomu jeszcze się to nie udało.

* * *

Przez całą noc śnią mi się koszmary. A rankiem zrywa się wichura.

Nie można wyjść z domu. Wiatr gnie drzewa do samej ziemi. Bydło miota się z przestrachem po zagrodach: gdzieniegdzie wichura zrywa dachy. Kobiety i mężczyźni pospiesznie, w strugach ulewnego deszczu, wzmacniają dachy. A mnie ogarnia zgroza. Czuję, że nadciąga wielkie nieszczęście. Nie wiem jeszcze jakie, ale sama myśl o nim podnosi mi włosy na głowie.

W południe wiatr nieco się uspokaja. Wychodzę, narzuciwszy na głowę rogoże i brodząc w kałużach idę na główny plac osady, gdzie wisi dzwon alarmowy – gładka rura z metalowym językiem wewnątrz.

Uderzam w dzwon – po raz pierwszy od chwili, w której zostałam Wilczą Matką. Dźwięk jest ponury i straszny. W całej osadzie otwierają się drzwi. Ryczą oseski, płaczą dzieci. Ludzie zbiegają się ze wszystkich stron i patrzą na mnie ze strachem w oczach. Deszcz siecze po ich twarzach, ramionach i byle czym poprzykrywanych głowach.

– Nadchodzi – mówię ochrypłym głosem. – Jest już blisko!

Słychać tylko deszcz. Nawet maleńkie dzieci nie płaczą – oniemiały ze zgrozy.

– Pójdziemy na niego – mówię rwącym się głosem. – Wszyscy, co do jednego!

Z tłumu wyskakuje Jasny. Chwyta mnie za rękę. Jego dotyk jakby mnie budzi: rwie otulinę koszmaru. Pojmuje, że nie wszystko jeszcze stracone. Pójdziemy na niego… i być może go pokonamy.

* * *

Zatrzymujemy się na szczycie góry. Idę pierwsza, dlatego nikt nie widzi mojej twarzy… I dobrze. Bo właśnie w tej chwili po raz pierwszy mogę zobaczyć, jak on wygląda.

Kolosalny słup czarnej powietrznej trąby. Jej jedyna noga pełznie po ziemi, porywając drzewa, kamienie i wyrywając z gruntu pnie stuletnich sosen. Cielsko ma sprężyste i ciemne, niczym skręcona w sznur nasmołowana tkanina. Głową sięga do nieba. Pośród zwieńczających koszmarny łeb chmur nieustannie migają kolczaste błyskawice.

Powietrzny wir niespiesznie – ale mimo to bardzo szybko – idzie na nas. Na osadę.

Nikt się nie odzywa. Słowa nie są potrzebne. Zaciskam prawą dłoń na palcach Jasnego. Mężczyźni i najbardziej krzepkie kobiety z osady ustawiają się w łańcuch. W tej chwili widzę przyszłość tak wyraźnie, jak nigdy przedtem.

Jest możliwe, że któreś z nas popełni błąd. Albo piekielny wir okaże się silniejszy. Wtedy – widzę – jedno za drugim porwie nas wiatr i wciągnie w gibkie, czarne cielsko powietrznej trąby. To, czy będziemy się trzymać za ręce, czy nie, jest bez znaczenia. Uniesie nas na straszną wysokość i rzuci w dół. Runiemy na ziemię łamiąc kręgosłupy i przebijając sobie piersi białymi sztyletami żeber.

Ale jest też możliwe… Nie. Nikt nie wie, co się stanie za kilka minut. Przyszłość nigdy nie odsłania się w całości.

Ludzki łańcuch rozciąga się na szczycie pagórka, obchodząc strasznego gościa z lewej i z prawej strony. Prowadzę ludzi na jednym końcu – drugi otwiera Głowacz. Nasze ręce powinny się zetknąć, zanim kogoś porwie wicher. Zanim ktoś się przestraszy i puści dłoń sąsiada. Zanim łańcuch się rozpadnie…

Widzę Głowacza o dziesięć kroków ode mnie, potem już o pięć kroków. Jeży mu się broda, gorzeją jego niebieskie oczy. Wyciąga do mnie twardą dłoń, ciężką i sękatą jak wilcza łapa.

Zaciskam palce na jego dłoni. Pierścień się zamknął – ogromny pierścień z ludzkich ogniw. Pośrodku pierścienia wiruje piekielna czarna trąba. Wiruje w lewo – przeciwnie do ruchu słońca. Przeciwko obrotom wskazówek zegara. Trzymający się za ręce ludzie przez chwilkę stoją nieruchomo, a potem ruszają w przeciwną stronę. Tak jak Słońce. Tak jak krążą wskazówki zegara.

Byle się nie cofnąć. Byle nie upaść. Puścić dłoń sąsiada znaczy teraz zginąć samemu i ściągnąć śmierć na innych. Łapa Głowacza ściska moją dłoń aż do chrzęstu kości. Ale nie czuję bólu. Czarny ryj trąby wsysa w siebie kamienie i wodę ze strumienia, stąpamy po niemal wyschniętym korycie. Trąba wyje – monotonnie i nisko, od tego dźwięku krew się ścina w żyłach…

Z każdym krokiem jest coraz trudniej się poruszać. Jakbyś szedł przez wodę. Ale to dobry znak: wszystko robimy, jak trzeba. Pojmaliśmy go, uwięziliśmy w kręgu i teraz musimy jego nieposkromionej sile przeciwstawić swoją. Rozwinąć sprężynę i odkręcić wir w drugą stronę. Osłabić. Pokonać…

– Prze-łom! – charczy Głowacz.

– Prze-łom! Prze-łom! – podejmują głosy w łańcuchu.

– Prawy twój policzek – dzień!

– Lewy twój policzek – noc!

– Przybądź dniu, światłości twoja! Przybądź, światłości!

– Nocy, mroku twój, precz! Mroku, precz!

– Prze-łom! Prze-łom!

Teraz nie idziemy – z każdym krokiem pokonując opór powietrza – lecz biegniemy. Gnamy, nie bojąc się upadku. Nasza wspólna moc spływa do kręgu – i staje do walki z czarnym wirem.

– Prze-łom!

– Przybądź dniu, światłości twoja! Przybądź, światłości!

Wycie huraganu przechodzi w coraz wyższy kwik. Jego cielsko się wyciąga, potem nagle osiada i pęcznieje… pęcznieje…

Za naszymi plecami walą się na ziemię kamienie z nieba. Leją się strumienie wody. Wir osiada, gubiąc wszystko, co zdążył porwać.

– Prze-łom! – grzmi Głowacz.

Ogromna masa ziemi i wody wali się na nas i zbija nas z nóg.

* * *

Odzyskuje przytomność na stosie wiatrołomu. Zimno. Mokro. Ktoś tam kogoś woła, ktoś inny je czy przez zaciśnięte zęby. Z trudem podnoszę głowę.

Tam, gdzie szalał czarny ryj trąby, jest teraz jama w ziemi pełna powywracanych kamieni. Młode i stare drzewa leżą jedno na drugim, korzeniami do góry. Któregoś z naszych przygniotło, inny złamał nogę, ale wszyscy żyją. Wir zniknął. Zwyciężyliśmy.

– Wilcza Matko! Pomóż!

Z gałęzi wiatrołomu robimy nosze i włóki, żeby przetransportować rannych do osady. Poszkodowanych jest wielu…

Nie potrafię zamawiać kości, żeby się zrastały. Nie umiem zaciągać ran. Z pomocą przychodzą mi staruchy znachorki z ich zaklęciami i ziołami. Mamrocząc coś pod nosami mieszają wywary w kociołkach, a ja kładę dłonie na spoconych czołach i zamawiam ból tak jak umiem.

Na twarzach rannych pojawiają się uśmiechy.